9 lipca 2009
Żegnaj Lehu
Dzień tak jakby na walizkach
Podejrzewam, że ta moja relacja, to takie EKG zawałowca. Albo nic, albo zryw; albo miliard zdjęć, które pół dnia uruchamiają stronę (muszę chyba jakieś ostrzeżenie napisać), albo zero fotek - jak to będzie dzisiaj
Chyba, że coś znajdę po drodze
Obliczałam, kombinowałam, w kalendarz zaglądałam - nic nie pasuje
:D:D Coś mi się medycznie robi i z oddziału na oddział skaczę:D Myślałam, że mam jeszcze do opisania dwa dni w Lehu, bo wydaje mi się, że tyyyle nie mogło się wydarzyć w ciągu jednego dnia, ale jednak daty na zdjęciach nie kłamią. To nasz ostatni dzień w Lehu i przedostatni w Ladakhu!
Co mi się wczoraj zapomniało
Nie wspomniałam "wczoraj", że wieczorem znowu uściskałyśmy się z Lidką i Emilką, które właśnie wróciły z wycieczki do Doliny Nubry - to dam dalej za Khardung La. Widziały wielbłądy, mieszkały w pokoju, z łazienką gdzie wody po kolana. Zachwycone! Tzn. łazienką nie za bardzo
Były zmęczone, ale szybko zdążyłyśmy podskoczyć jeszcze potwierdzić nasz transport z Lehu do Manali.
Szukałyśmy dżipa w przyzwoitej cenie, który nas zawiezie do celu bez konieczności nocowania po drodze - taki nocleg mają w planie autobusy i część busów. Wiemy już, że można było przeżyć podróż ciągiem w tę stronę
(te 434 km ze Śrinagaru w Kaszmirze), to i może uda się tę kilkadziesiąt km dłuższą
(473 km do Manali w Himaćal Pradeś) pokonać w ten sam sposób.
(Pokoloruję trochę literki, żeby sie lepiej czytało, kiedy nie ma prawie wcale zdjęć
)
I tu miałam niezły występ. Zawsze mi się wydawało, że mam świetną pamięć do twarzy. I wczoraj po południu wydawało mi się, że facet (Ladakhijczyk - taka męska wersja tej Indianki z "Przystanku Alaska"), który wyjrzał z jednego z biur turystycznych to ten nasz.
Wszystkie te pomieszczenia tak samo ciemne, jedno obok drugiego, a ja z szerokim uśmiechem do niego: - To widzimy się jutro! A facet też się szeroko uśmiecha i rzuca: - Ok, ok, ale o której się umawialiśmy, przyjdźcie uzgodnić! No to ja, że jutro (tzn. dziś) przyjdziemy zgodnie z umową.
Dopiero po czasie się zorientowałam, że to nie nasz Ladakhijczyk
Tylko zupełnie inny, do naszego łudząco podobny.
Dziś chcemy na mur-beton potwierdzić, że jedziemy o pierwszej w nocy, we cztery, dżipem Scorpio, którego nam pokazywał kilka dni temu. Na gębę nikomu nie wierzymy. Pokazał auto, powiedział, że jedziemy nim my cztery i kierowca. O to nam chodziło. He he he. Zamilczmy chwilowo na ten temat.
To tyle uzupełnienia.
Pogaduchy...
Dzisiejszy odcinek możemy potraktować jako takie wstępne podsumowanie. I postaram się uzupełnić to, o czym wcześniej zapomniałam. Jeśli coś się Wam jeszcze przypomni, to walcie jak w dym.
Wyszłyśmy dziś dużo wcześniej z hotelu, choć w sumie nie wiadomo po co aż tak. A nie. Wiadomo. Musimy podskoczyć to kafejki internetowej i wydrukować pewną rzecz. Na poniedziałek mamy wykupione przez Internet bilety na pociąg
z Delhi do Dżaisalmeru/Jaisalmeru w Radżastanie.
Chcemy się upewnić co do godziny i nazwy dworca z którego odjeżdża. A przy okazji przejrzymy całą trasę - to będzie prawie tysiąc kilometrów znowu. Ale opowiem o tym jak przyjdzie czas
Gdyby się nam pomyliło coś, to naprawdę żal byłoby tracić kilka dni w Delhi zamiast tutaj. Bo powiem szczerze - nie chce mi się stąd wyjeżdżać. Jest już jak w domu. Do kafejki wychodzimy prawie w szlafroku
Tzn. tak zupełnie bez żadnych aparatów, dokumentów i czego tam jeszcze. Tylko rupie w kieszeni.
Na szczęście jest już jakaś otwarta. Mamy dużo czasu, bo dopiero o 9.00 umówiłyśmy się z Hanią i Andrzejem u Włocha na śniadaniu. Lidka i Emilka dołączą do nas, jak skończą swoje zajęcia z jogi w jakimś tutejszym centrum medytacyjnym, które nas dla odmiany nic a nic nie interesowało
Włoch się już uśmiecha, że mu się powoli polska knajpa robi. Bo wczoraj wieczorem przed knajpą spotkałyśmy jeszcze kilku chłopaków, też Polaków, ale nie pamiętam skąd. Wracali z wycieczki do klasztorów, na której byli właśnie z biurem naszego Indyjanina z Alaski.
W knajpie - spotykamy się tylko z Andrzejem. Niepokoimy się o Hanię - bardzo źle się czuła w nocy. Choroba wysokościowa po przylocie z nizin dała się jej we znaki. Nasze wspólne spacerowanie po okolicy staje pod znakiem zapytania. Ale nie będzie to czas stracony. Niedługo dołączają do nas dziewczyny. A że śniadanie jemy baaaaaaaaaaaardzo długo (chyba ze dwie godziny jak nic
) dołącza wreszcie i Hania!!!
Nie będę Wam opisywać szczegółów. Był to naprawdę wspaniały dzień, choć spędzony prawie tylko i wyłącznie na pogaduchach. Takie cudowne spotkanie ludzi ciekawych świata, tęskniących za zobaczeniem tego, co za horyzontem. Każdy z nas ma inne doświadczenie życiowe, zawodowe, podróżnicze, ale łączyło nas tak dużo, że w szóstkę żałowaliśmy, że tak późno się tutaj spotkaliśmy
Kiedy dziewczyny nas opuściły, żeby zrobić zakupy pamiątek, nasza czwórka ruszyła do Shanti Stupy (tej białej japońskiej świątyni). Dla nas dwóch, to już druga wycieczka do tego miejsca. Śmiesznie się czułyśmy - bez wody i bez plecaków, a nawet aparatów (o zgrozo - prawie nagie!!!).
Tę fotkę trzasnął Wioli Andrzej. Ja mojej nie wkleję, bo Andrzej ma zepsuty aparat
;);) - to niemożliwe, żebym ja była taka gruba, jak na jego zdjęciu
Potem obiad na górnym tarasie w centrum Lehu (w Pizzy de Hut
). Na wspólne polskie spotkanie pożegnalne umawiamy się późnym popołudniem w knajpie, o której opowiedział dziewczynom Szwajcar, z którym były w Dolinie Nubry.
A my ostatni tour de budy, szmatki, pamiątki. Wiola burzliwie targowała sie o szmacianą cudowną torbę (będzie na późniejszych zdjęciach
), razem kupiłyśmy sobie śliczne kalendarze z ladakijskimi widokami (najfajniejszy tekst Wioli: - Ale tu nie ma zaznaczonych naszych świąt!!!)
Zdjęcia robiłam przed chwilą i ręka mi drżała a chciałam bez lampy. A w dodatku kolory jak z filmu ORWO
Jak zrobię ładniejsze, to wymienię:
Wracamy do hotelu i regulujemy rachunek za hotel i wyprawy.
Po południu spotykamy się w szóstkę w hippisowskiej knajpie Szwajcara. Jedzenie nie najgorsze. Za to z każdego kąta przychodzi zapach zioła wszelakiego. Młode lekko naćpane Francuzki z kołtunami na głowach i podkrążonymi oczami bratają się z Australijczykami, niedaleko w oparach dymu, siedzą na podłodze i grają w karty jacyś jeszcze bardziej międzynarodowi faceci. Brudasowy raj Wioli
:D:D:D Wyglądają jak domownicy tego miejsca. My mamy wyrzuty sumienia, że tak niewiele jednak zobaczyłyśmy. A podejrzewamy, że to towarzystwo przyjechało tu na wypoczynek i inne atrakcje
Wyluzowani, rozchichrani. No ja bym tak nie umiała chyba
:D:D:D:D
Nie bardzo się nam tu podoba. Chyba już za starzy jesteśmy. Jednak naszemu towarzystwu piwo do uciechy wystarczy, więc zmiana lokalu. Po drodze żegnamy się jeszcze z naszym Włochem, który robi typowe włoskie przedstawienie, z miną zapłakanego mopsa, że będzie mu nas brakowało
Idziemy dalej. Tym razem jest wesoło. Bo idziemy tam, gdzie zjadłyśmy pierwsze śniadanie. Piwo jest - ale nie dość, że za jakieś zbójeckie 150 rupii, to jeszcze chłopaki, którzy tu dziś na zmianie, proszą, żeby butelek nie stawiać na stole, tylko pod nim, bo licencji nie mają
:D:D:D:D:D:D
Piwosze piwo, a coca-colowcy colę zagryzają serem z jaka. Ciemno, nie ma prądu. Ale jeszcze Andrzej wyjaśnia nam na serwetce jak dotrzeć do hotelu Down Town w Delhi. Bo tak się składa, że na najbliższe dni nie mamy żadnego noclegu zaklepanego.
Rozstajemy się wszyscy koło 21. Za 4h nasza babska czwórka rusza w trasę... Pożegnamy to cudowne miejsce. Ech... Dalej nie wiem czy chcę dalej. No ale skoro mamy zarezerwowany pociąg i dwa noclegi w Radżastanie, którego nazwa w dodatku tak bajecznie brzmi, to się jednak pozbieram...
Tyle z przebiegu działań tego dnia.
A teraz zaległości
Najpierw meczet, o który dawno temu pytał Buber. Jakoś średnio mnie interesował, bo meczet jako taki już mi nieobcy, a wszystko, co związane z buddyzmem, bardzo, więc wspomogę się Wikipedią, gdzie napisali: "Interesującą budowlą w Leh jest sunnicki meczet zbudowany w 1661 roku, po przymierzu z muzułmanami mającemu na celu przeciwstawieniu się dominacji Tybetu w tym regionie, za czasów V Dalaj Lamy. Meczet stanowi ciekawą mieszankę architektury tybetańskiej i islamskiej. Może pomieścić do 500 osób".
I jakby co, to
TUTAJ można sobie też troszkę o historii poczytać.
Sto razy już wspominałam o dżomsie. To dość ciekawe zjawisko. Z jednej strony dżomsa to po prostu publiczna pralnia. Pralnia ekologiczna, w której pierze się nie zanieczyszczając strumieni. Bo jak już nam wiadomo poza doliną Indusu, to latem tutaj sucho okropnie.
Ale mnie bardziej zaintrygowało to, że jest też miejsce, gdzie można napełnić filtrowaną wodą - zdatną do picia oczywiście - plastikowe butelki. Plastikowe butelki to coraz większy problem tej ziemi. Woda z dżomsy to połowa ceny wody ze sklepu.
Wszystko pięknie. Ja nie jestem wojującym ekologiem. Ale pusty śmiech nas ogarniał, kiedy widziałyśmy co rano brudasów zmierzających z pustymi butelkami do dżomsy. Bo to i tanie, i zgodne z naturą, po czym...ci sami ludzie dosiadali leciwych enfieldów z wypożyczalni, które to enfieldy potwornie smrodziły i hałasowały. Ulice i uliczki Lehu - wszędzie mnóstwo ludzi, którzy tutaj postanowili się uczyć jeździć na motocyklu. Tu i tam ktoś grzebał w tych maszynach. Nie wiem jak opisać wkurzający warkot rozklekotanych maszyn. Własnych myśli się nie słyszy.
Pomarudziłam trochę, ale te dwa zjawiska - woda z dżomsy i smrodlawe, głośne maszyny dosiadane przez wrzeszczących ludzi - okropnie mi się kłóciły.
To tyle o Lehu, a jutro (tzn "jutro") kończymy o Ladakhu. Gdyby się ulęgły Wam jakieś pytania, to pytajcie