3 lipca 2009
Leh-Hemis-Thiksey
Odpustowo i italiańsko
Trudne słowo: Padmasambhava
Znów kolejny chłodny ranek - jest plus pięć stopni. Pewnie znowu cukier puder na górach... Pomne jednak na wczorajszy południowy upał, zbiegamy w sandałach i lekkich bluzach do recepcji, gdzie jesteśmy umówione z dziewczynami. Tam o ósmej ma na nas też czekać taksówkarz.
Młody "Dżuleej" jak codziennie zasypuje nas lawiną pytań jak noc, jak się czujemy i takie tam podtatusiałe czułości
Żartuję okropnie. Bardzo lubimy tę jego troskę o nas.
Przechodząc przez hotelowy dziedziniec chłód mnie nieco otrzepał, na co Młody: - Lepiej się ubierzcie. Klasztor znajduje się tak dość ostro ponad 3800m npm. Na pewno będzie chłodno.
Zaufałyśmy mu - szybka przebieranka w nasze górskie buciory, kurtki, bluzy i co tam jeszcze ciepłego miałyśmy. Wkrótce przyszły i dziewczyny. Odczekałyśmy swoje na spóźnioną taksówkę i we cztery z taksówkarzem-muzułmaninem, o aparycji Zagłoby, pojechałyśmy do Hemis.
Ja siedziałam z przodu, dziewczyny we trzy z tyłu. W odróżnieniu od naszego młodego kierowcy z Tso Moriri, Jusuf (to imię było nieskomplikowane, więc zapamiętałam
) okazał się być strasznym gadułą i na pewno nie miał we krwi modelu "yes madame".
Kiedy zaraz na początku go wypytałam z czym związane jest to dzisiejsze święto, to nie bardzo potrafił mi powiedzieć. Stwierdził tylko - zobaczycie. To buddyjskie święto.
Może uznał, że i tak nie zrozumiemy o co chodzi i oczywiście miał dużo racji
:D:D:D
Po powrocie wyczytałam, że święto w hemiskim klasztorze "W kalendarzu tybetańskim jest obchodzone 10 dnia miesiąca księżycowego dla uczczenie rocznicy narodzin świętego Guru Padmasambhava - legendarnego założyciela buddyzmu tybetańskiego, walczącego o bezpieczeństwo lokalnej ludności".
Od Jusufa, który tak głośno włączył radio, że dziewczyny nic nie słyszały, dowiedziałam się, że Hemis to największy i najbogatszy klasztor w Ladakhu. A to z racji tego, że zawsze kiedy zdarzały się jakieś tam wojny, wojenki i konflikty, i najeźdźcy mieli chrapkę na oskubanie tego czy tamtego, wszelkie cenne, wartościowe materialnie i duchowo przedmioty zawożono właśnie do położonego w górach i trudniejszego od innych do zdobycia klasztoru w Hemis.
Bo tak właściwie to każda wioska ma swój klasztor. I - to dla nas było ciekawe - w bardzo wielu z nich święta/festiwale odbywają się w nasze zimowe miesiące.
Ale w Hemis festiwal jest na szczęście w lipcu.
Podążaliśmy znaną nam już drogą wzdłuż Indusu (obok kilku już wcześniej wspominanych wielgachnych klasztorów), który to Indus w końcu przecięliśmy, skręcając w prawo.
Autko wspinało się po całkiem sensownej drodze, a wielkie chorągwie ustawione po obu jej drogach co jakiś czas informowały o święcie.
Bramkarze i haracze
Jusuf zawiózł nas tak wysoko jak było można.
Czułam się trochę jak pod klasztorem w Kalwarii Zebrzydowskiej
:D:D:D Serio taki klimat - wąska droga i straganiarze z jedzeniem, błyskotkami, jakimiś grami a'la nasza strzelnica itp. Umówiliśmy się, w którym miejscu wróci po nas o czwartej po południu.
Nie bardzo wiedząc gdzie iść i po co, postanowiłyśmy ruszyć za tłumem
:D:D I oto pierwsza niespodzianka - młodzi mnisi stojący przy bramie pobierają opłaty za wstęp. No dobrze, zapłaciłyśmy. Za chwilę następni (nawet jakieś bloczki wydają, a to podobno dobrowolna ofiara). Przy trzecim punkcie poboru jakiegoś haraczu na odcinku 50m trochę się zeźliłyśmy. Wrrr.
Młodzi mnisi przechodzili żwawym krokiem, a reszta jak i my supłała jakieś rupiecie dla "bramkarzy"
W końcu byłyśmy już pod murami tego właściwego klasztoru.
Główna arena wydarzeń mieściła się za klasztorną bramą, a przed nią - hihihi - stała już profesjonalna budka, w której znowu sprzedawali bilety. Obcokrajowcy oczywiście musieli je kupić, a miejscowi wchodzili bez problemu.
To nie koniec zabawy. Wchodzimy - pusty dziedziniec okalają jakieś sznurkowe ogrodzenia. Nie bardzo wiemy, z której strony będzie scena głównych wydarzeń. Wymyśliłyśmy, że wdrapiemy się na balkon, ale tu znowu bilety! Wdrapujemy się na dach - i kolejna niespodzianka - oczywiście jeszcze droższe bilety
:D:D
Już wiemy, gdzie są te nasze, najtańsze miejsca - tam gdzie gęsty tłum wdrapał się po schodkach i oblega murek klasztorny. Na dole gęsto już siedzą pielgrzymi buddyjscy. Z góry chyba będzie lepiej widać.
I kiedy tak sobie idziemy na te upatrzone miejsca, zaczepiają nas umundurowani żołnierze. Tzn. nas jak nas - poza bladą skórą, nasza uroda i te czarne warkocze do pasa nie robią wrażenia
Ale rude włosy Lidki i blond Emilki budzą powszechne zainteresowanie.
Wojskowi koniecznie chcą sobie z naszą czwórką zrobić zdjęcia. I zaczyna się akcja - bo zdjęcia będą robili komórkami i każdy z osobna. Chichramy się jak małpki, ale... jak już widzimy jak się ustawiają do zdjęcia, dusimy się ze śmiechu, a łzy autentycznie ciurkiem lecą po twarzy. Bo zdjęcie z białaskami wygląda tak, że się je (te białaski czyli nas) ustawia za sobą jak tło. A następnie pręży się wojskową klatę na pierwszym planie.
Nietrudno mnie rozśmieszyć, ale to było ponad moje siły.
U M I E R A Ł A M!!!
Buddyjska cierpliwość
Jak już się obśmiałyśmy, wdrapałyśmy się na balkonik, gdzie usadowiłyśmy się na strategicznym murku. Obok nas jakaś kolonia chłopaków z Izraela.
I zrobiło się bardzo śmiesznie, bo jak w czeskim filmie. Nikt nic nie wie - ani o co chodzi w tym święcie, ani czego się spodziewać no i najważniejsze - o której wszystko się zacznie!!! Jako, że i tak byłyśmy uziemione czekaniem na taksówkę, nie pozostało nam nic innego jak czekać i tu na rozwój wypadków.
Tłum rósł, więc była nadzieja. Ale żeby nie stracić tych fajnych miejsc, nie poszłyśmy zwiedzać klasztoru. Zresztą Izraelczycy powiedzieli, że "zdaje się i tak jest dziś nieczynny". Tak więc opowiadaliśmy sobie o naszych krajach, naszych Indiach, naszym Ladakhu, uczyliśmy się wszystkich możliwych języków świata, wymienialiśmy się jedzeniem - co kto złowił i znalazł, pożyczaliśmy ubrań, bo świeciło słońce z naprawdę wielkimi zębami. I co najprzyjemniejsze - gapiliśmy się na tłumy ludzkie - na pielgrzymów, którzy przybyli tu z pobudek religijnych i takich ciekawskich turystów jak my. W tłumie wypatrzyliśmy się też z naszym tyrolskim kapeluszem z USA (Tymonka - jego zdjęć nie mam
)
Niektórzy, pochylali się z czcią nad karteczkami z modlitwą i całowali zdjęcie ważnego Lamy
A to hemiskie odpustnice
Tu te średnio droższe miejsca - na dachu i te dużo droższe pod dachem
Ciekawostką, która poruszyła ludzkość była scena z udziałem mnicha przebranego w kolorowe szaty i straszliwą maskę, który powrozem dusił każdą napotkaną ofiarę i uwalniał dopiero wtedy, kiedy do sakiewki młodego mnicha towarzyszącego przebierańcowi trafiły rupiecie. Nam się udało uniknąć kolejnego haraczu, za to Izraelczycy robili sobie żarciki, wyjmując powróz z rąk maszkarona i dusząc jego samego nim, a ten się im odwzajemniał.
Żeby sie czymś zająć, Wiola z Emilką zeszły na arenę, robiąc zdjęcia temu co na dole. A ja z Lidką trzymałam wartę na górze,
Tłum gęstniał. Wkrótce przysiadło się do nas sympatyczne małżeństwo z maluszkiem, którego trochę pomęczyłyśmy.
I jeszcze taki sympatyczny smyk się do nas przykleił
A z boku przyglądali się światu młodzi mnisi.
Wyczytałam, że jest taka tradycja, iż rodzina oddaje drugiego syna do klasztoru. I właśnie w Hemisie jest szkółka dla tych chłopców, stąd i dużo tu maluchów w bordowych szatach.
Pozłościłyśmy się na indyjańskich turystów (a tyle było spokoju od nich!!!)Przyleciały takie rozwrzeszczane babsztyle i dalejże przeganiać nas z murka, bo one chcą patrzeć. No my tutaj też po pomidory nie przyjechałyśmy. Walczyłyśmy mężnie, choć mamuśka była wyjątkowo napastliwa.
A przy okazji dzięki Lidce, która z kolei zawdzięcza to znajomemu z Delhi - dowiedziałyśmy się, że Indianki, które noszą tak strasznie dużo bordowych bransoletek (zajmują całe przedramię) to młode mężatki, które każdego dnia zdejmują jedną z tychże bransoletek. Takie komplety dla młodych żon zobaczymy potem na wielu straganach.
A mówię o tym teraz, bo właśnie mamuśka to była mama albo teściowa takiej porcelanowej młodej mężatki, która stała obok nas z jakimś takim wypasionym modelem telefonu i też chciała trzaskać zdjęcia.
Coś drgnęło, kiedy tą płatną bramą wszedł chyba Ktoś Bardzo Ważny - mnich, którego wszyscy witali z ogromnym szacunkiem.
Wkrótce rozległ się dźwięk tych ichnich wielkich trąb i zobaczyłyśmy idącą w oddali długaśną procesję mnichów w bordowych szatach. Cóż z tego - przeszli i dalej nic.
Aż w końcu zaczęło się! Wiola usiłowała zwalczyć tłum i robić zdjęcia na dole, gdzie zaczynało się robić wielkie zamieszanie. Ale w końcu poddała się, wróciła do nas i obserwowałyśmy wszystko z góry. A na dziedziniec wkroczyli mnisi poprzebierani w przeróżne straszydła w maskach - po czterech. Pewnie więc każda czwórka coś tam symbolizowała.
Naszej uwadze nie umknęło, że niektórzy te kiecki mieli poszyte z krawatów. Tzn. z czegoś, co przypominało krawaty. A te krawaty to bardzo gęsto zdobią wszystkie klasztory buddyjskie, jakie widziałyśmy.
I to był mocny akcent chorwacki, o którym na forum cro.pl nie wypadało nie powiedzieć
:D:D:D
O dowód
A oczywiście mądra Ulka po powrocie doczytała, iż: "improwizując zwycięstwo dobra nad złem mnisi wykonują święty tanieć w maskach,na zakończenie którego lider tancerzy >czarnych kapeluszy< dokonuję poćwiartowania wykonanej z ciasta figury symbolizującej zło. Poćwiartowane części rozrzucone zostają w cztery strony świata. Po pełnym ekspresji tańcu mnichów odbywa się nieco zabawny,stanowiący ważną część lokalnej rozrywki taniec diabła".
Tym tańcom towarzyszyły dźwięki trombit. Taniec generalnie to było takie ślamazarne i toporne podnoszenie nóg; powolne obroty w kółku i dokoła własnej osi. Dla kogoś takiego jak my, kto nie ma zielonego pojęcia o co chodzi, po około półtorej godzinie było już nudno. I zimno.
Stwierdziłyśmy we cztery - ewakuujemy się stąd coś zjeść.
Ewakuowała się też nasza młoda mężatka-reporterka komórkowa
A kot się też jakoś tak chciał wymknąć z tej imprezy:
Po drodze minęłyśmy się z towarzystwem polskich lekarzy, których dziewczyny poznały wczoraj w Lehu.