22-24 czerwca 2009
Bielsko-Biała-Katowice-Kraków-Birmingham-Paryż
No to lecimy z tą relacją!
Wróg ma na imię anopheles
Jakoś tak mało co mnie interesowało w naszych przygotowaniach do wyprawy. Wiedziałam, że Wiola ma jakiś plan i ja się zabiorę z jej biurem podróży
:D:D Aaaaaale zabójczo wciągnęła mnie lektura historyjek na temat malarii. A poważnie mówiąc, śmierć Kingi Choszcz bardzo działała mi na wyobraźnię. Hmmm... Nie chciałabym jeszcze umrzeć...
No więc dowiedziałam się, że malarii nie roznoszą wszystkie komary, a tylko jakieś tam anopheles
:D:D:D:D:D:D I na nie trzeba uważać. Tak napisali tu i tam. Już sobie wyobrażałam - różowy świt gdzieś tam w Indiach, bzyczy mały dziad, a ja się go pytam: Czy ty jesteś ta ano coś tam czy ta inna?
Wprawdzie tam, gdzie chciałyśmy głównie spędzic nasze wakacje - w górach, powyżej 1500m komarów już nie ma, ale podobno największą wylęgarnią malarii jest lotnisko w Delhi, a tam przecież przylatywałyśmy.
Tak więc gdzieś na początku tego roku dzięki odwadze, hartowi ducha i niezłomności naszej forumowej
Marsylki a właściwie jej męża
Łukasza stałyśmy się posiadaczkami naszej broni obosiecznej - Malaronu. To był pierwszy przygotowawczy krok. Łukasz z narażeniem swojej reputacji, gdzieś pewnie w ciemnej ulicy na warszawskiej Pradze
dokonał kontrolowanego zakupu tego specyfiku dla nas. Następnie
Goniak i Moondek narażając się na niezliczone komentarze cromaniackiej braci, dostarczyli mi różowe pigułki na Nędzny Zlot.
W ten sposób przywdziałyśmy pierwszą zbroję do walki z naszym wrogiem numer 1 na indyjskim froncie - MALARIĄ. Malaron podobno najskuteczniejszy, ale też i podobno nie bez skutków ubocznych dla całokształtu. Jak będziemy się bardzo mutować, to dam Wam znać.
Oręż bliźniacza
Kolejna nasza zbroja to Twinrix - połączona szczepionka przeciwko WZW A i B. Na tężce i inne dżumy już nie starczyło nam ani pieniędzy, ani czasu. A tu jeszcze wizja ameby w każdym łyku wody i liściu sałaty! Tak, tak - liście sałaty!!! - słyszałyśmy tu i tam. I to mają być fajne wakacje... Ech...
:D:D:D
Może niektórzy będą uważali, że przesadzamy, ale zważywszy na różne okoliczności przyrody, jakoś tak wolałyśmy choć trochę poprzeszkadzać stworom.
I tak bym sie już dalej rozpędziła, gdyby nie jeden fakt... Tydzień przed wylotem, Wiola nie może wstać z łóżka. Śmiesznie nie jest. Wyjazd prawie odwołujemy. Nie możemy oddać biletów jednak... Okazuje się, że Wioli rozpadły się dwa kręgi w kręgosłupie. I oto teraz dały znać o sobie. Badania lekarskie wykluczają każdą inną przyczyną poza taka właśnie dziwną przypadłością jej kręgosłupa... Dostaje tonę leków i za tydzień lekarz jej poradzi co ma zrobić... Tydzień niepewności. Ja już prawie jestem gotowa lecieć sama i wszystko Wioli relacjonować. Dziś wiem, że to nie byłby najmądrzejszy pomysł. Po tygodniu Wiola podejmuje decyzję sama - lecimy we dwie
:):):) Jedynie bagaż musi odchudzić do granic możliwości.
Lećmy lećmy!
To już lećmy, bo się ciągnie ten początek jak zła opinia za komarzycą. Jak zwykle u mnie na dzień przed podróżą, jeszcze imprezuję na weselu
:D:D Około 14 decyduję się zacząć pakowanie bo po 16 pociąg z Bielska-Białej do Katowic. Tam nocujemy u moich rodziców i jedziemy do Krakowa na lotnisko. Wymyśliłyśmy taka opcję z obawy przed rozkraczeniem się jakiegoś tira na uroczej drodze z Bielska do Krakowa gdzieś w okolicach Inwałdu. Głupio byłoby tu zakończyć naszą wyprawę. A misterna siatka połączeń lotniczych nie za bardzo pozwala nam na jakieś opóźnieniowe fanaberie.
Do Birmingham lecimy z Krakowa z Ryan'airem. Nasz główny bagaż nie może ważyć więcej niż 15 kg, a podręczny 10 - głupie nie? Nie pojmuję czemu, ale tak jest. U rodziców przepakowuje się tak, że na miesiąc mam bagaż ważący około 11 kg
razem z namiotem i całym sprzętem kampingowym. Wiola podobnie. Niezłe jesteśmy co nie?
Wprawdzie nie zabrałyśmy tym razem sukien wieczorowych, ale wypadu do Covent Garden nie planowałyśmy.
Oczywiście poniedziałkowe korki na trasie Katowice-Kraków dostarczają nam nie lada emocji. Na szczęście na lotnisku jesteśmy tak na styk. I oczywiście zabawa z bagażami - odprawiaczom nie podoba się, że kijki trekkingowe Wioli wystają ponad plecak. Musimy go nadać w okienku ponadwymiarowego bagażu.
Potem już kontrola bagażu podręcznego i... No i cóż... Już tyle razy leciałam, ale nigdy nie zafundowano mi tak osobistego kontaktu z panią celniczką
Aż Wiola się zapytała: Co ona Ci robiła???
:D:D No nie wiem czemu tak podejrzanie wyglądałam, ale pani mnie własnoręcznie dokładnie obmacała z góry na dół. Nie przywykłam...
:D:D:D Wstrząśnięte wszystkimi atrakcjami zapomniałyśmy kupić funty, a przecież w Anglii spędzimy ponad dobę. Nic to - jakoś damy radę.
Dziiiiiwny kraj
Dalej już tylko nudny lot z bracią pracującą na wyspach.
Na lotnisku w B. po oczywiście mocno niekorzystnym kursie wymieniamy sobie trochę pieniążków na autobus do centrum. Tu mamy jedną noc w backpackersowym hostelu. Dzięki uroczej rodaczce pracującej w hotelu przy lotnisku jakoś tam udaje się nam wytłumaczyć kierowcy gdzie chcemy wysiąść. Wędrujemy potem szlakiem warsztatów samochodowych w jakiejś uroczej dzielnicy budynków z cegły
:D:D Meldujemy się w hostelu o ścianach wymalowanych w najbardziej jaskrawe kolory jakie sobie wyobrażacie. Taaak - sny tu będą kolorowe, cóż za atmosfera
To nasza urocza dzielnica samochodowa i hostel:
Jako, że nie przewidujemy żadnego zwiedzania okolicy - szkoda nam zdrowia, a przede wszystkim kasy, idziemy połazić tak bez konkretnego celu po Bullringu - wieeelkim centrum handlowym - i okolicy. Oczywiście jest śmiesznie, bo nie wiemy czy się opłaca do tych Indii lecieć skoro na ulicach pełen przekrój kulturowy tej uroczej byłej kolonii.
To Bullring - z zewnątrz i w środeczku.
A to od razu przykuło naszą uwagę
:D:D Sklep Monsoon!
I proszę - monsunowa księżniczka jak ta lala
Mówiłam coś, ze kiecek wieczorowych nie mamy?
Dziiiiwny kraj - każą trzymać się lewej, patrzeć w prawo na przejściu, a ople nazywają się vauxhalle
Trafiamy na jakiś festiwal jedzenia mniejszości narodowych. Oglądamy to i owo. Bardzo podoba się nam zielony żółty ser - z bazylią.
Odwiedzamy oczywiście miejscowy targ warzywno-owocowy. No jak w Ulcinju
I jeszcze mały spacer po mieście, focenie tu i tam. No i oczywiście zaglądamy na plażę w centrum miasta
:
Nazajutrz wymeldowałyśmy się, ale pozwolono nam zostawić plecaki w hostelu. Wróciłyśmy po nie dopiero wieczorem, już jadąc na lotnisko. Oczywiście po drodze zepsuł sie autobus i załapałyśmy się na podstawiony inny - jakiś wycieczkowy, co to nas obwiózł po wszystkich dzielnicach B. Wieczór i pół nocy spędziłyśmy na karimatach gościnnego lotniska i zwiedzając wszystkie jego zakamarki.
I była jeszcze kawa: No czym się pani tak delektuje?
Bladym świtem odprawiłyśmy się same do Paryża. Aaaa jeszcze mała niespodzianka. Sirotki Marysie - zapomniałyśmy kupić alkohol (do celów profilaktycznych). I jakżeż się zdziwiłyśmy, kiedy pani nie chciała nam sprzedać do Indii Absoluta 0.75 a jedynie 0.5. Ale dobre i to.
Już naprawdę lecimy. Do Paryża. Stąd sprawna przesiadka do: TA DAAAAM - legendarnego airbusa 330 i legendarnych linii Air France. Jest ryzyko jest zabawa. Rodzina pożegnana. Własnoręcznie wyhodowaną bazylię zdążyłam przekazać w testamencie w odpowiedzialne ręce. A z całą resztą niech się dzieje co chce. LEĆMY JUŻ MATKO!
:D:D
Możecie pytać o wszystko
:D:D:D Jutro, tzn "jutro", gdzieś za 8,5h+3,5h różnicy czasu będziemy już naprawdę w Delhi!!!