1 lipca 2009
Tso Moriri - Taglang La - Leh
Vivaldi by nie nadążył
Dla Elizy O.
Zdaje się, że już w poprzednim odcinku sto lat temu zaczęłam ten 1 lipca 2009. Tak myślę czy nie złożyć hołdu Elizie Orzeszkowej
:D:D:D Daruję Wam i sobie. Choć mi Eliza nigdy nie przeszkadzała. Się mi muzycznie zrobiło. Vivaldi w tytule, coś "Dla Elizy" na początku odcinka... No darujmy sobie
:D:D:D
Mini Eliza nadaje: Na wysokościach podniebiańskich, rozczochrane i nieumyte wczoraj księżniczki, obudziło ostre słonko i szalony błękit. Spałyśmy jak kamienie - i to cieszy - wysokość nam nie uderzyła do głowy. Tak więc po 50 stopniach w Delhi, 35 w Lehu, nad
jeziorem był mróz!
Upiornie zimne, nocne powietrze szybko się ogrzewało. Słonko wchodziło nam do namiotu, a za plecami miałyśmy ośnieżone większe Himalaje. Ja skakałam po strumyku, robiąc zdjęcia lodowcom na przybrzeżnych trawach. Wiola zgrywała bohaterkę nabierając wody z butelki i myjąc zęby. Pozazdrościłam jej, żeby mieć o czym pogadać po powrocie z panem dentystą - tzn. jak tam z nadwrażliwością zębów
:):):)
Nasz Ladakhijczyk z dala pomachał ręką, ale chyba chciał się jeszcze pomodlić, bo nie przyszedł do nas i siedział sobie z ichnim różańcem na kamieniu
A my przeżywałyśmy katusze, bo oto z jednego obozowiska przywiało do nas zapach jajecznicy. To kucharz dwójki Amerykanów robił im śniadanko. Nam ten zapach musiał wystarczyć
:D:D Nie to, że nie przygotowałyśmy się na pichcenie - miałyśmy ze sobą żelowe paliwko, ale coś słabo paliło się na tych wysokościach, a ogniska nie chciałyśmy rozpalać. Zapchałyśmy się chlebem z miodem i czekoladą. Nasze urocze chłopaczysko nic nie jadło i nic nie chciało jeść, więc wiedziałyśmy, że znajdzie nam na pewno jakąś knajpę niebawem.
Dziś już powoli wracamy do Lehu, ale poznamy inne bezdroża. Mało kto się wypuszcza tą drogą, która pojedziemy z powrotem, bo autko musi być naprawdę wytrzymałe i niektórym po prostu żal je tamtędy tłuc.
Coś tajemniczo się nasze chłopaczysko uśmiecha i pyta czy na pewno dziś chcemy wracać do Lehu - bo skoro tak się nam podoba, to on by nas zabrał jeszcze nad Pengog Tso - popatrzcie na mapkę znowu. To tam z prawej strony, w połowie zdjęcia mapki.
Wysokość uderzyła księżniczkom
Generalnie pomysł się nam bardzo podoba (choć nasze kręgosłupy na pewno mówią coś innego
). Ale mówimy mu, że mamy jeden problem - kasa. Niestety nie stać nas na tę wycieczkę. Jemu też żal, bo strasznie lubi swoją robotę, świetnie radzi sobie na tych bezdrożach, no i - co tu ukrywać, fajne laski jesteśmy
:D:D:D:D:D - bardzo nas polubił, bo podobno nie jesteśmy kapryśne, nie marudzimy i jak ktoś tak "ocha" i "acha" jak my na okoliczności przyrody, to on by nas zawiózł w każdy zakątek Ladakhu.
Póki co - przed nami cały dzień niesamowitych wrażeń, więc nie myślimy o tym, czego nie zobaczymy. Chwilo trwaj - jesteś piękna! I to jak!!!
Wrócmy do mapy, bo pojedziemy dziś tak - zieloną linią na północ, tak jak w tę stronę - przez Namshang La i w Puga Sumdo nie pojedziemy w stronę Indusu, w prawo, a ostro w lewo w kierunku Puga, Polo Kongha La i dalej tą ścieżyną (tzn. na mapie to ścieżyna, w rzeczywistości, to różnie będzie
)
Wyjeżdżamy z naszego kempowiska, przez wioskę (rozglądam się za moim upiornym kapeluszem, ale ni ma go
) Powolutku objeżdżamy jezioro nieco inną drogą. Nowe kolory, inaczej świeci słońce.
Znów ogromne stada jaków i owiec. Pasterze powoli wychodzą ze swoich wielkich namiotów. I tu bardzo miła ciekawostka - u nas to ekologiczna ekstrawagancja, a w Ladakhu każdy ubogi pasterz czerpie energię elektryczna z baterii słonecznych.
Robimy sobie ha ha hi hi, że pewnie tak to też działa gdzieś tam w Afganistanie, gdzie obszarpani talibowie siedzą w takiej jaskini albo namiocie, bateria na zewnątrz, a w środku komputeryzacja taka, że bez instrukcji nie podchodź.
Miłe jest to, że kiedy trzaskamy zdjęcie numer milion dwieście osiemdziesiąte trzecie dzisiaj, nasze chłopaczysko dochodzi do wniosku, że to naprawdę warto uwiecznić
:D:D I teraz on prosi o chwilę przerwy tu i tam i lata z komórką, robiąc jak i my tony zdjęć
Jak dziecko z pastwiska
Raz po raz z namiotu dzieci wystawiają swoje rozczochrane główki zaopatrzone w brudne, uszpiczone, ale uśmiechnięte od ucha do ucha buzie i najpierw nieśmiało, a potem zamaszyście machają.
Buźki urocze. Zaraz coś tam znajdziemy w fotach.
Zresztą tu też urodzi się nam nasze lehijskie hasło - bo mamy włosy jak te dzieci (od strasznego pyłu) - co rano Wiola zapyta jak wygląda, a jej odpowiem, że jak dziecko z pastwiska.
Już nie mały, a wielki głód zagląda w oczy, więc po rytualnym pokonaniu Namshang La (znaczy się rondo dokoła flag), zjeżdżamy do maleńkiej (tzn tu wszystko co związane z wytworem ludzkich rąk jest maleńkie) wioski. Maleńkie murowane chatynki, wyglądające na mocno zapuszczone po prawej stronie drogi.
Po lewej - znów namiot spadochronowy. No i jest bateria słoneczna
To nasza knajpa na śniadanie.
Zamawiamy wszyscy ciapaty, tradycyjną
:D:D zupę chińską z omletem, ja black tea, a Wiola wytrwale tą słoną tłuścielinę do picia
Bardzo sympatyczna dziewczyna, której przerwaliśmy lekturę słownika english-ladakhi ochoczo biegnie do strumienia, skąd będzie woda na nasze śniadanie.
A tu taka ptaszyna nad strumieniem siedzi sobie.
Nasz Ladakhijczyk potrzebuje chwili samotności w pobliskiej latrynie, a my lecimy do wioski.
I tu uwieczniam mojego "Mikrokosmitę i jego talerz" - jutro upływa termin wysyłki fot na nasz forumowy konkurs "Mikrokosmos". Bardzo chcę coś wysłać. Wiem, że chodzi o makrofoto, ale ja mam generalnie bardzo luźne skojarzenia w wielu tematach i tak mi ten mały pasuje
:D:D:D
Tu mikrokosmita z mamusią:
Uszpiczone, rozczochrane pchają znów te małe paluszki w moje druty. Czy ja coś wiem o chorobach brudnych rąk...?
:D:D:D
Smutno...
Po śniadaniu ruszamy w drogę. Psuje się nam pogoda - niebo robi się szare. Nie pada, ale robi się tak jakoś surowo, smutno, a nawet groźnie - choć nie ma ku temu podstaw. A smutno będzie już na całej trasie. Przy szutrowej drodze, na której potwornie trzęsie, pracują prawdziwe tłumy ludzkie - kobiety, dzieci, mężczyźni. Z metalowymi koszami na plecach śpiesznie chodzą po zboczach okolicznych gór i zbierają kamienie - tylko sobie znanych rozmiarów - które układają w jakieś takie sześcianowe murki - mało które sześciany tworzą mur. Ale sprawia to wrażenie, że kiedyś ktoś je połączy
. Pojęcia nie mam o co w tym chodzi.
Serce boli kiedy patrzy się na tych biednych drogowców. Zimno. Głowy poowijane szalikami, chustkami, szmatami. Całe te ich ubożuchne ubrania pokryte pyłem z drogi. Nie wyobrażam sobie być tu kobietą. Mieszkają w niziutkich murowanych domeczkach. To najczęściej uchodźcy z Nepalu, Buthanu, Tybetu - mówi nasz Ladakhijczyk.
Oprócz nich przez bardzo długi czas nie spotkamy tu żywej duszy.
Gnamy sobie naszym chevroletem po ogromnej płaszczyźnie, z prawej i lewej ośnieżone pięcio-, a nawet chyba sześciotysięczniki.
I znów punkt kolorowo oflagowany i rondko - a więc kolejna przełęcz - Polo Kongka La (znalazłam, że to około 4900 m npm - znów kilka źródeł i różne wielkości, więc piszę około).
I dwa dzikie konie
Powoli zaczyna się nasza wspinaczka, aż w pewnej chwili ostro hamujemy i nasz Ladakhijczyk rzuca szybkie: "Look!!!" Nooo i dooooczekaaała się Wiola! Oto mkną sobie "dwa dzikie konie" z piosenki zdaje się Elżbiety Adamiak:
Przed wielu laty, daleko gdzieś,
Żyły dwa dzikie konie,
Grzywy miały ze srebra,
W ich oczach czaił się płomień.
Splątane grzywy rozwiewał im wiatr,
Szczęśliwe były i dumne,
Spod srebrnych kopyt wzbijał się kurz,
Na niebie rozpalał łunę.
Jeśli wśród nocy podejdziesz do okna,
Zobaczysz w gwiezdnej pożodze,
Jak w dzikim pędzie konie dwa,
Biegną po mlecznej drodze.
Splatane grzywy rozwiewa im wiatr,
Szczęśliwe są i dumne,
Spod srebrnych kopyt wzbija się kurz,
Na niebie rozpala łunę.
Koniec kącika poetyckiego
Ale piosenka ładna co nie?
Sokole oczy wypatrzą konie
:D:D
I chyba one żyją parami, bo wypatrzyłyśmy jeszcze je w Ladakhu. Trudno dostrzec, bo tak kameleoniasto wyglądają na tle tych surowizn...
Do nieba
Tak nas trzęsie, aż do kolejnego jeziora - Tsokar. Jest tak zawiesiście, horrorzasto, jakby zza tych niebosiężnych gór za chwilę miał wyjść jakiś smutny, zrozpaczony wręcz stwór
:D:D A może to mi sie tak wydaje, bo jakoś cały czas mam smutny obraz tych drogowców...
Zaczyna się wspinaczka na serio. Bywają momenty, że na drodze jest miejsce tylko na jeden samochód. Pojęcia nie mam co się stanie jak spotkają się tu dwie ciężarówki, o autobusie nie wspomnę. Podobno ktoś musi zjeżdżać, żeby ustąpić temu jadącemu z górki. Nie chciałabym jechać autobusem, któremu się to trafi. Bo czasem trzeba zjeżdżać chyba dość długo.
Kiedy spotykamy pierwsze jeepy jadące od strony Lehu ciśnienie jeszcze w normie, ale kiedy widzę, jak doganiamy jakąś ciężarówkę i wyprzedzamy ją tak dość zdecydowanie i odważnie, to nie wiem czy bardziej z przerażenia czy z babskiej ciekawości rozdziawiam dziób i otwieram szeroko oczy, bo normalny człowiek to je chyba tu zamyka.
Z wrodzonym urokiem wazelinarza mówię naszemu kierowcy, że jest najlepszym szoferem po tej stronie Równika, na co ten reaguje takim specyficznym śmiechem pełnym takiej męskiej próżności
Ale nie mam mu tego za złe - po prostu chłopak naprawdę się zna na tym, co robi. Niepotrzebnie nie ryzykuje.
TA DAAAM - Jej wysokość -Taglang La!!!
Wreszcie docieramy do najwyższego punktu na ziemi, na jakim w całym naszym dotychczasowym życiu udało się nam stanąć! Taglang La - (5360m npm na mapie, a na tablicy 5328... Rożnie podają.. Ale tak czy inaczej - wysoko!!!)! Druga na świecie przejezdna przełęcz! Dla naszego chłopaka to miejsce tak oczywiste, że dziwi się, iż chcemy tu robić zdjęcia
Jest brzydko i bardzo zimno. Ale nie odpuścimy przecież!!!
Budynek na przełęczy, to chyba legendarne, najwyżej na świecie położone toalety. Ale nie sprawdzam, bo mi się ciężko oddycha i ograniczamy się jedynie do pozowania oraz do zrobienia jakichś dziesięciu kroków by zrobić zdjęcia tego i owego.
Tu już jest śniegowo.
kiedy wskakujemy z powrotem do auta i zaczynamy powoli zjeżdżać, pozdrawiamy się z szalonymi motocyklistami, którzy owinęli głowy we wszystko co mieli - dają nam znać, że zimno i brak tlenu ostro się im dają we znaki, ale nie odpuszczą, chcą dojechać do przełęczy
Raz po raz znowu ekipy drogowców. Tym razem jest jeszcze gorzej. Proszą o coś do jedzenia albo picia. Oddajemy im naszą ostatnią butelkę. wody i chleb. Szkoda, że nie mamy więcej, bo co chwilę ktoś nas prosi o pomoc. Widok przygnębiający. To chyba jest tak, że wojsko wywozi ich tutaj do pracy, ale nie bardzo dba się o to jak sobie na dużej wysokości, w chłodzie i wilgoci radzą.
Co chwilę my, jak i ci, którzy dotarli tu przed nami, mamy przymusowy postój, kiedy usuwają z drogi śnieg, błoto i podsypują kamienie tam, gdzie drogę zniszczyły lawiny.
Widoki na góry za to mamy oszałamiające!
I jestem dumna z tego zdjęcia, które teraz zdaje się jest awatarem Wioli
I jedziemy sobie dalej
Lato w lecie
Wyraźnie czujemy, że tracimy wysokość. Robi sie coraz cieplej, pył znów zastępuje śnieg i błoto. Cała droga w remoncie. Ciężkie życie tu mają. Za dwa, trzy miesiące znowu spadnie śnieg. Ciekawe ile drogi uda się naprawić przed kolejną zimą...
W końcu dojeżdżamy do miejscowości Upshi i znów mamy obok nas Indus. Przeżyłyśmy już dziś jesień, zimę i wiosnę. A teraz wjeżdżamy w Lato - dosłownie i w przenośni, bo jedna z miejscowości po drodze tak właśnie się nazywa
Vivaldi by nie nadążył
Gdzieś po drodze robimy sobie kolejny postój. Chłopaczysko pyta czy na pewno nie chcemy nad Pangong Tso
bo skręca się tam w Karu. Cóż.. Chcieć, to my bardzo chcemy... Ale nie zawsze można mieć wszystko, co się chce
Kiedy trafiamy już na konkretny asfalt, nasz chevrolet gna jak oszalały. Jesteśmy złe, bo nie da się robić zdjęć i choć mówimy o tym chłopakowi, on taki już jakiś nieobecny
:D:D Wiola mówi, że to przez to, że mu powiedziałam o tym kierowcy z tej strony Równika, to teraz chłop się popisuje
Tak na szybko coś tam z auta złapane:
No to wiosna panie sierżancie!
I sprawa się zaraz rypnie
Upewniwszy się, że na pewno nie jedziemy nad Pangong Tso, nasz kierowca mówi nam o półgodzinnej przerwie. Idziemy na przechadzkę, ale podglądamy, jak łapie za telefon, uśmiechnięty sprawia wrażenie, że kogoś czaruje. Jak nic - kobietę!
Po czym dokonuje obmycia w lodowatym strumieniu, goli sie, robi na bóstwo i wypachnia tak, że cała okolica czuje. Znaczy się - nie damy mu zarobić, ale za to będzie randka
:D:D:D:D
Bardzo nas cieszy, że tak mu się przysłużyłyśmy - w końcu "być" jest zawsze ważniejsze od "mieć"!
Kiedy on się robi na bóstwo, my sobie indusujemy
Na przykład odnajdujemy ślady obcych
:D:D
I lato już normalniejsze
I jeszcze trochę z sesji "LATO"
Teraz metodą dla japońskich wycieczek jesteśmy informowane, że oto mijamy klasztory w Hemisie (tzn. nie widać, ale jest za górką
), w Staknie (to ten daleko), Thiksey, Sheyu. I już znowu jednostki wojskowe i Choglamsar i... wreszcie zatłoczone uliczki Lehu.
Dzieciaki wracają ze szkoły, kierowcy trąbią gorączkowo. Jakoś strasznie dużo turystów. Jak nic sezon zaczyna się na dobre....
Pod hotelem wita nas nasz uroczy młody recepcjonista tym fajowskim dżuleeej. Wypytuje o relację na gorąco: jak było???!!! No jak...
:D:D Panie kochany angielskiego tak nie znam, żeby o wszystkim, co mi w duszy zagościło opowiedzieć...
Żegnamy się z naszym kierowcą, łapiemy za plecak i już wspinaczka do naszego pokoju.
Wieczorem biegniemy do naszej tarasowej knajpy. Szalejmy wygłodzone. Dziś będzie biryani - to taki ryż z warzywami i np. mój z kurczakiem (taki ciemny, ganiany po podwórku pewnie
). Porcje jak dla górnika dołowego albo drwala, więc podziubałyśmy po połowie i musiałyśmy zostawić. Pocieszające, że to wszystko za 3 dolary! Naprawdę!
Po wyprawie marze o jednym - iść na 25km spacer na własnych nogach. MAM DOŚĆ TŁUCZENIA SIĘ PO GÓRACH AUTEM!!!!!!!!!!!!! (Jak księżniczka, to księżniczka. Tamtej ziarnko grochu przeszkadzało. Mnie tyłek od kamyków drogowych boli
)