25 czerwca 2009
Delhi - ciąg dalszy drugiego starcia
Na ulicy w świetle dnia
No to wdech tego ważącego osiem i pół tony powietrza i jedziemy.
Delhi oczywiście wciąż traktujemy dziś po macoszemu. Nie mamy planu strategicznego. Baby jesteśmy, więc bardzo chciałyśmy pojechać na Pahargandź. To taka dzielnica bazarowo-handlowa, gdzie za grosze kupuje się np. kiecki, bluzki i biżuterię, które w naszych sklepach tzw."indyjskich" i na plażach całego świata "u Murzynów" kosztują 1000 razy tyle. Na metki popatrzcie
Ale ten nasz Opiekun powiedział z okrutnie skrzywioną miną: "Nie, nieeee. Tam nic nie ma - tylko brud i smród. Pokażemy Wam PRAWDZIWE, piękne Delhi".
To już wiedziałyśmy, że prawdziwego Delhi nie zobaczymy. Przynajmniej dziś. Ale spoko, spoko. Za trzy tygodnie tu sobie same wrócimy, to Wam pokażemy to i owo
:D:D
Wystarczyłoby jakby nas pan obwiózł ulicami miasta, ale zdajemy się na to, co nam pokaże. Kompletnie nie orientuję się, gdzie jesteśmy. Zawsze mam debilizm topograficzny, kiedy mam obok kogoś kto wie, że jak pokażę na mapie: chcę TU albo TU, to ten ktoś prowadzi. Tu mam coś takiego właśnie.
Ruch jeszcze większy niż w nocy. Najnowocześniejsze maszyny - głównie dalekowschodniego - przemysłu motoryzacyjnego, obok średnia klasa i nasze taksówki, obite i zardzewiałe autobusy z milionami kabli na wierzchu, dalej autoriksze i riksze ortodoksyjne czyli rowerowe. Wyczytałam, że jakiś czas temu rząd zabronił zarobkowania rikszom ludzkim. Tzn. człowiek ciągnie na wózku drugiego człowieka.
I to niesamowite, kiedy się patrzy jak oni o te swoje autoriksze, riksze i rowery dbają - to w końcu ich źródło utrzymania - wypucowane, wymalowane, obwieszone ichniejszymi bóstwami. I jak taki pojazd skonstruowali, to pewnie ich tajemnica. Nasz kierowca mało głową dachu nie przebił z dumy, jak pochwaliłyśmy jego staruszka-ambasadora.
Aaa jest jeszcze jedno zjawisko - wszelkiego rodzaju skutery i motocykle. Oczywiście sprawdza się, że enfieldów najwięcej. Tak się wymądrzam, choć jestem motoryzacyjna blondyna, bo już poczytałam, co to enfieldy
:D:D:D
Co do motocykli, to jesteśmy pełne podziwu dla tamtejszych niewiast. Chyba nie powiedziałam jeszcze, że 99% z nich chodzi w sari bądź w salwar kamiz: spodnie plus tunika plus szal, którego końce zarzuca się na plecy. Po zachodniemu to rzadko która się ubiera. Siadają bokiem, za swoim kierowcą. Ten gna ile fabryka dała. A my zamierałyśmy ze strachu patrząc jak te szale powiewają między szprychami, kołami i innymi wystającymi częściami aut.
I tak dziwując się światu, jednocześnie kontaktujemy się z LSD
:D:D - Legendarnym Smogiem Delhijskim. Trudno oddychać. Kurz i pył oblepia spocone ciało już po pięciu minutach jazdy. Chciałabym mieć katar. Przynajmniej łatwiej byłoby się pozbyć tego kurzu
Ale z drugiej strony - ta nagonka na AH5N1... Pieron wie, co lepsze.
Nasz kierowca nie wygląda lepiej od nas. Po pół godzinie moja litrowa butelka wody jest już pusta.
Wioli - gwiazda Bolly
Gdzieś obok drogi powinna płynąć Jamuna - tutejsza Wisła. Ale trudno ją dostrzec, a tam, gdzie jest, wygląda jak mulisto-zielona kałuża.
Zatrzymujemy się przy jakiejś potężnej dwupasmówce. Po prawej nasz pierwszy cel: Czerwony Fort - Red Fort, po ichniemu Lal Qila. Umawiamy się za godzinę. Nie chce się nam zwiedzać, ale kazali, to się czołgamy do kasy po bilety
A tu - ooooooo jakież przebudzenie!!! Nie pamiętam dokładnie ale zdaje się 100 razy tyle co tubylcy! Nie mam notatek. Jak znajdę to dopiszę cenę.
Dopisuję: Wiola zakodowała, że my 250 rupii, a Indianie 15
Nie będę Wam dawkować historii. Kto pojedzie do Indii, albo kto zainteresowany to i tak sobie poczyta sam.
Tu jest fajny tekst jeśli już teraz chcecie coś do poczytania
Zerżnęłam z tego artykułu: "Mierzy w obwodzie 2 km, a jej (tzn. tej cytadeli) wysokość waha się między 18 m od strony rzeki, a 33 m od strony miasta. Budowa tego ogromnego fortu, rozpoczęta w 1638 r., trwała 10 lat". Powiem tylko, że to miejsce patriotycznych pielgrzymek z całego kraju. A 15 sierpnia w święto narodowe jest tu wielka impreza - malownicza parada wojskowa i zdaje się prezydent przemawia.
Ok. To ZACZYNAMY
Forsujemy jedną. drugą, trzecią bramkę z ochroną i wykrywaczami metali czy innej broni ABC czy DEFGHIJK. Porządek musi być - pani przeszukuje panie, pan panów.
Przedzieramy się przez tłum Indian, ale nie możemy tego zrobić niezauważalnie, bo poza nami, nie ma tam na razie nawet pół białego człowieka. A biały człowiek, to zjawisko dość ciekawe. Zwłaszcza podczas pory monsunowej.
Indianie najpierw zachowują się tajniacko niczym ich imiennicy z plemienia Apaczów. Z ukrycia, niby to robiąc fotki okolicznościom wyschniętej, przedmonsunowej przyrody, telefonem celują w nas i szybki pstryk, i głowa do tyłu. No ale jak się już chichram do nich i też "na chama" fotograduję, to się lekko rumienią. Panie strofują panów, że się dali zdemaskować, panowie już - na bezczelnego - nas "zdejmują"
Ale to nie koniec. Okazuje się, że główną atrakcją Czerwonego Fortu w dniu 25 czerwca 2009 nie jest jakaś tam szalona historia starego, czerwonego, sypiącego się zabytku, ale!!! Pierwszej świeżości Księżna Wioletta z Polandu!!! Każdy chce mieć fotę z tą wysoką białą kobietą!!! Mówię jej: "Ustawiaj się małpko!" i focę - a to z nastoletnią gawiedzią, a to ze staruszkami z Haydarabadu, a to z nieśmiałymi żołnierzami z ochrony obiektu!
I w związku z tym z Czerwonego Fortu nie ma fajnych zdjęć, bo Wiola musiała pozować i nie dała rady się wykazać. A ja poznałam 90% aparatów obecnych w Delhi tego dnia.
Probujemy się ukryć za białymi marmurami. Jest nam już strasznie słabo - no cóż teraz widzimy jak ciężka jest praca modelki
. Tam wcinamy prince-polo smarując sobie czekolada pyszczki. To Indianom nie przeszkadza. Znów niby to robiąc zdjęcia marmurowej sali, focą mój czerwony dziób uciaprany czekoladą.
W końcu zbieramy się na odwagę i po pozowaniu kolejnym czterem rodzinom, spacerujemy po fortecznym ogrodzie. A tam na drzewach i pod nimi takie śmieszne wiewióry skaczą. Jedyne stwory, które nie chcą z nami zdjęć.
Nabieram i ja odwagi. I najpierw robiłam zdjęcia pleców Indianek w sari, a teraz już idę na całość.
Co która zrobi mi fotę to ja rach, ciach, patrz pani na mnie!!! Teraz ja Cię uwiecznię, bo masz fajną kolorową kieckę!
Oglądamy sobie bazar, gdzie niegdyś na zakupy przychodziły ichnie "szlachcianki"
JEŚĆ, PIĆ I GORĄCO!!!
Pod obstrzałem wracamy wreszcie do naszej taksówki. Pod obstrzałem prawie dosłownie. Przy forcie, pod daszkiem, osłonięty workami z piachem siedzi sobie indiański żołnierz wsparty na jakimś kałachu czy czymś takim. W każdym razie wygląda to na przedmiot, który strzela. Mówię Wioli: "Schyl się i spadamy, bo jak facet zemdleje, ręka mu się omsknie i na nic nasza duma z tego, że przeżyłyśmy lot Airbusem 330 z AirFrance w czerwcu 2009 roku".
Po drodze jeszcze się opędzamy od facetów usiłując kupić wodę. Oczywiście najpierw poddajemy każdą butelkę ekspertyzie, czy na pewno "Kropelką: nie jest uszczelniona
A faceci to wcale tak niewinnie nie stoją. Nie są tak nachalni jak świat arabski, ale co drugi zapyta czy mamy mężów. Póki co udajemy, że w ogóle nic do nas nie dociera, bo jesteśmy takie oszołomione klimatem. A potem ładną bajkę wymyślimy. Tak ładną, że w końcu pożałuję... Ech stracone to wakacje bez zakochania
A moglibyście jeździć do mnie do pałacu w Radżastanie... Ech... Ale do tego jeszcze dojdziemy
Wypijamy drugi litr wody i jedziemy dalej: taki taksówkarski Tour de Delhi: India Gate - brama przed którą znów tłum wycieczek robi sobie zdjęcia. My jesteśmy potwornie głodne. Dajemy się naciągnąć na chipsy za całego dolara!!! Przepłacamy jakieś 10 razy jak nie więcej
Nie mamy zmienionych rupii. Uczymy się tego kraju, oj uczymy.
I integrujemy się z ludnością tubylczą. Dzieci i kobiety to najwdzięczniejsze obiekty, bez oporów ustawiające przed aparatem. Nic to, ze nigdy w życiu nie zobaczy tego zdjęcia. Sam fakt,że chcesz mu je zrobić wystarczy. Bardzo pocieszne te wszystkie pocieszki.
Potem głowa mi lata jak pan taksówkarz opowiada: tu pałac prezydencki, tam parlament, coś tam, coś tam. JAKIŚ BAAARDZO SŁYNNY MECZET, JAKIŚ BARDZO WAŻNY GROBOWIEC. No nie. Za dużo. Ja nigdy nie lubiłam zwiedzać za dużo. A już zwiedzać na głodnego...
RATUNKU!!! Chcę JEŚĆ, PIĆ I JEST MI GORĄCO!!! Prosimy, żeby nas zawiózł do jakiejś knajpy na szybkie jedzenie. No ale harmonogram napięty, oj napięty, a musimy zobaczyć całe to malownicze miasto. Wrrrr. Pan taksówkarz tak jakoś na mnie patrzy: AR ju hangRy? Tak po indiańskiemu angielskiemu mówi. Cudownie. Tak! Jestem głodna jak tygrysica!!!
Zatrzymuje się gdzieś na poboczu, idzie do przydrożnych handlarzy czymś tam i przynosi nam dwa pierożki, które wyglądają jak nadziewane ciastka francuskie. Czarująco się uśmiecha: "indian fast food"
No to "W imię Ojca i Syna" - próbujemy. Ciasto nibyfrancuskie jeszcze jakoś zjadłam, ale tego ognia z wnętrza tego smoka nie byłam w stanie! Obgryzłam i dałam Wioli. A pan taksówkarz sie rozbrajająco śmiał. Szybko się zatrzymał i kupił kolejne litry wody (oczywiście poddane przez nas ekspertyzie sanepidowskiej).
I kolejne przystanki - w parkach i ogrodach pamięci co ważniejszych postaci Indii. Jak w parku Rajiva Gandiego chcemy sobie przysiąść na 10 minut pod jakimś biednym drzewem dochodzimy do wniosku, że wszędzie rozłożyli sztuczną trawę!!! Śmiesznie się po tym chodzi.