Całkiem niedawno skończyłem opis wyjazdu z 2022 roku, a tu trzeba założyć nowy wątek o wakacjach 2023
Wyprawa na Bałkany w 2023 roku zaczyna się tradycyjnie od przystanku na rozprostowanie nóg na autostradowym parkingu w okolicy uzdrowiska Piešťany. I tam zdziwienie, bo toalety są zamknięte, a zamiast nich ustawiono rozpadające się toj-toje. Jeszcze większe zdziwienie nastąpiło, gdy okazało się, że Słowacy uczynili tak na wszystkich MOP-ach, nawet tam gdzie działały bary: jak chcesz za potrzebą, to do tojka marsz! Ciekawa polityka.
Podobnie tradycyjnie z autobany przeskakuję na boczną drogę numer 573 w stronę Dunaju. Ruch tu umiarkowany, mało jest obszarów zabudowanych, więc aby nie było tak szybko, to co rusz wyskakuje jakiś remont albo wahadło.
Większe zakupy robimy w markecie w Komárnie, gdzie klienci przepychają się i przeklinają na wszystkich po węgiersku, choć przecież będąc na Słowacji niekoniecznie muszę ich w tym języku rozumieć. Z kolei kasjerka pożycza od kogoś kartę klienta sieci, która uciekła z Polski i dzięki temu mniej płaciliśmy za większość produktów. Miło.
W południe wjeżdżamy do Madziarów. Podobnie jak rok temu częściowo ich bojkotuję, więc potraktuję ich tylko jako tranzyt na południe. U Orbana Victora jest problem, również tradycyjnie, z wiecznie korkującą się autostradą M1. Dodatkowo w tym roku Węgrzy chcąc poprawić kierowcom humor akurat w wakacje rozpoczęli jakieś "prace techniczne", więc codziennie internetowe mapy świeciły czerwonym kolorem informującym o zatorze. W takim przypadku nawet nie próbowałem dojechać do autostrady, tylko od razu po przekroczeniu granicy skręciłem na krajówkę z numerem jeden. Asfalt - znowuż tradycyjnie - mniej lub bardziej kiepski, ale dzięki niemu na obrzeżach Komárom, a właściwie w Almásfüzitő, odkryłem zrujnowane zabudowania wielkiego zakładu. Wyszperałem, iż była to największa w Europie Środkowej fabryka tlenku glinu.
Ponieważ remonty na autostradzie to za mało, automatycznie rozkopano również krajówkę, aby nikt się nie nudził. Zbliżam się do węzła w Tatabánya, ale na M1 dalej korek! Nic, jadę dalej równoległą jedynką i dopiero kilkanaście kilometrów dalej wjazd na autobanę nie nastręcza już trudności. Ruch co prawda bardzo duży, lecz jedzie się dość płynnie, choć co chwilę straszą potencjalnymi przeszkodami.
Obwodnica stolicy zaliczona szybko, a na M6 w kierunku południowym aut prawie brak. To kolejna węgierska tradycja: za Budapesztem potok samochodów rozdziela się na tyle odcinków, że drogi stają się puste.
Odwiedzając miejscowe Miejsce Obsługi Podróżnych zastanawiam się, czy też zastanę tam toj-toje. Ale nie, są normalne kibelki, za to próżno szukać drzew. Odpoczynek tylko na pełnym słońcu. Na szczęście dziś nie było aż tak upalnie, termometr wskazał maksymalnie 34 stopnie.
Autostradę opuszczam sto pięćdziesiąt kilometrów dalej z wyraźną ulgą. Monotonna jazda sprawiała, że zaczynały mi opadać powieki, na bocznych traktach łatwiej mi się ogarnąć.
Na chwilę staję w wiosce Kakasd (niem. Kockrsch). Chyba niebogata, bo policji nie stać nawet na własny parking, muszą parkować pod ścianami.
Osada była zamieszkała w przeszłości głównie przez Niemców. Na Pomniku Poległych obu wojen światowych widnieją praktycznie tylko niemieckie nazwiska. Po wypędzeniach zastąpili ich Węgrzy i Szeklerzy wypędzeni z innych stron, a społeczność niemiecka skurczyła się do kilku procent.
Współczesną atrakcją jest ciekawy w swej formie ratusz (wójtostwo), dzieło znanego architekta Imre Makovecza.
Celem mojego zjazdu z autostrady była wioska Grábóc (Грабовац, Grawitz), położona na uboczu wśród zielonych wzgórz.
Na jej skraju znajduje się monastyr Grabovac, należący do Serbskiego Kościoła Prawosławnego. Założyli go serbscy mnisi uciekający w XVI wieku z Dalmacji przed Turkami (choć przecież i tu panowali Turcy, ale być może łagodniejsi). Serbowie dość często osiedlali się na terenach dzisiejszych Węgier w czasie kolejnych fal emigracyjnych po nieudanych antyosmańskich powstaniach. W Grábócu zamieszkało kilka serbskich rodzin, potem dołączyli do nich jeszcze Szwabowie. Dzisiaj zostało po nich niewiele, dominują Węgrzy, ale klasztor nadal istnieje po różnych perturbacjach. Do 1974 był monastyrem męskim, po upadku komunizmu nastąpiła reaktywacja, lecz w formie żeńskiej. Bardzo skromnej, wikipedia podaje, iż zamieszkują go dwie mniszki.
Jest to niewątpliwie mały fragment Serbii na Węgrzech. Wszystkie stojące na parkingu samochodów mają serbskie rejestracje (z Wojwodiny). Na podwórku krząta się kilku facetów, którym starsza mniszka przynosi kawę.
- Chcecie do cerkwi? - pyta jeden z chłopów.
- A można? - odpowiadam pytaniem.
- Można - po czym przygląda się badawczo. - Skąd jesteście?
- Z Polski.
- Z Moskwy?? - podnosi zdziwiony brwi.
- Niee, na pewno nie z Moskwy - śmieję się.
Z serbskiego przechodzi na mieszankę serbsko - węgiersko - angielską i wpuszcza do środka (oczywiście za opłatą: 500 forintów. Kibelek też płatny - 100 forintów). Podpytuje dokąd jedziemy.
- Bośnia, Czarnogóra, Albania.
Na nazwę tego ostatniego kraju nie ucieszył się, natomiast po informacji, że odwiedzimy również Serbię, zrobił rozradowaną minę.
- A ja byłem kiedyś w Polsce! W Katowicach, na siatkówce! Bardzo mi się podobało!
Pomalowana na biało i żółto cerkiew pochodzi z XVIII wieku, typowy barok, ale w wydaniu prawosławnym. Ikonostas jest naprawdę piękny, warto przyglądać się także detalom.
Wokół świątyni stoi kilka krzyży oraz groby zmarłych mnichów i mniszek.
W kapliczce nad potokiem można nabrać wody, a przy okazji schłodzić arbuza .
Wracając na autostradę przecinam sporo niewielkich mieścin. Niektóre są na wpół lub prawie całkowicie opuszczone. Utrzymuję się przy swoim zdaniu, że Węgry się zwijają. O ile prawie każdy znany mi kraj europejski mniej lub bardziej idzie do przodu, to poddani Orbana Victora podążają w drugą stronę. "Lepiej żyć biednie, ale godnie" - jakoś tak to brzmiało.
Na M6 nadal pusto. Właściwie im bliżej granicy, tym mniej samochodów, jakby ludzie jej się bali. To jednak ani nie jest główny korytarz turystyczny ani towarowy, więc istnieje jakieś wytłumaczenie.
Ostatnie kilkanaście kilometrów na węgierskiej ziemi to już zwykła droga, która doprowadzi nas do słynnego płotu antyimigranckiego. Pojawia się znienacka, ale wieża należy już do sąsiadów, czyli Chorwatów. Ciekawe co z niej obserwowali?
Od stycznia tego roku Chorwacja weszła do Schengen, więc płot stał się niepotrzebny, jednak na wszelki wypadek nikt go nie demontuje. Znakiem nowych czasów stały się... otwarte w nim furtki .
Miejscowość Udvar (niem. Udwo, chor. Dvor) miała szczęście i pecha jednocześnie. Szczęście, bo podczas rozbioru Węgier w Trianon pozostawiono ją pod władzą Budapesztu, ale pecha, bo granicę wytyczono dosłownie za ogródkami mieszkańców. Wioska leży na Węgrzech, jednak pola po wschodniej stronie znalazły się w Jugosławii, a dziś w Chorwacji. Poza zwykłymi uciążliwościami związanymi z granicą stało się to przyczyną jeszcze większych w czasie wojny w Chorwacji: w 1991 roku teren po drugiej stronie zajęli Serbowie i go zaminowali, część min zaś przeleciała na Węgry. W efekcie ludzie bali się wychodzić do własnych ogrodów i konieczne było rozminowanie, ukończone dopiero w ubiegłej dekadzie.
Najbardziej lubię granice, które zlikwidowano, przynajmniej w formie przekraczania. Zamiast tracić czas na kolejkę i durnych pograniczników, to mogę się teraz swobodnie zatrzymać i robić zdjęcia. Po czasach minionych (oby) pozostały groźne tablice, płot, opuszczone budynki i jeden samotny samochód służb.