Dziś będzie dużo ładnych widoków, korzystać będziemy z rzadko wybieranych przez turystów dróg wschodniej Serbii, aby się dostać do Dunaju. Wiele kilometrów minie nam w otoczeniu różnych pasm górskich.
Szczyt w kształcie stożka (albo piramidy) to
Šiljak, licząca 1560 metrów góra w masywie Rtanj. Jest to także podobno najwyższy punkt serbskich Karpat, choć kwestia przynależności do łańcucha karpackiego budzi wątpliwości.
Przez miejscowości jedynie przemykamy, również przez te większe, jak
Bor (Бор). Trochę żal, bo to miasto przemysłowe i kopalniane, na pewno trafiłoby się tu wiele ciekawych dla oka miejsc, ale... czas nie jest z gumy.
Jedyny miejski postój to tankowanie. A właściwie dwa, bo na pierwszej stacji znowu kolejka, mimo, że stoi jedynie kilka aut, no, ale trzeba poczekać, aż ktoś z obsługi łaskawie naleje do baku! Czekając na zbawienie oceniam pojemność bagażników serbskich aut.
Kolejka w ogóle się nie rusza, więc cierpliwość mi się kończy, jadę dalej i na rogatkach trafiam na drugą stację. Pusta! Staję obok dystrybutora i szybko łapię za pistolet, a w tym momencie z budynku wyskakuje pani podjazdowa i z błagalną miną prosi mnie,... aby to ona nalała. No dobrze, nie będę się z nią kłócił, zresztą patrzę jej na ręce, ale takie zachowania coraz bardziej przypominają jakąś masową psychozę!
I znowu odludzia: ładne, skaliste przedgórza, wijące się rzeczki.
Wioski nie sprawiają wrażenia specjalnie zamożnych.
Kolejne górki z ciekawymi kształtami, ale nieco niższe, bo około 1100 metrów: Stol i jego sąsiedzi.
W południe zbliżamy się do
Dunaju. Najpierw przez pewien czas jedziemy doliną wzdłuż rzeki Porečki, jego dopływu. Po bokach mijam leśne drogi z piaskiem i szutrem zniszczonym wczorajszą nawałnicą.
Wreszcie jest i on - Dunaj! Moja ulubiona rzeka. I jeden z najfajniejszych fragmentów -
Żelazna Brama lub
Żelazne Wrota (Гвоздена капија, Porțile de Fier), czyli przełomowy odcinek na granicy serbsko - rumuńskiej. W szerokim znaczeniu liczy on ponad sto kilometrów, a my wyjechaliśmy mniej więcej w jego połowie. Całość już przejechałem kilka lat temu, ale i w tym roku chętnie powtórzę północną część.
Dunaj jest tu bardzo malowniczy, to również efekt wzrostu poziomu wód w wyniku budowy dwóch zapór. W niektórych miejscach podniósł się on o trzydzieści pięć metrów, w innych mniej, ale konieczne okazało się opuszczenie co najmniej siedmiu miejscowości i wysiedlenie ponad dwudziestu tysięcy ludzi. Najbardziej malownicze są zwężenia, dolina kurczy się do 150 - 200 metrów, a otaczające ją klify wznoszą się na wysokość 700 metrów, na przykład skalisty Trescovăț (Treskavac) po rumuńskiej stronie. Góra była ważna dla starożytnych mieszkańców tych terenów, którzy na jej podstawie "regulowali" swój kalendarz słoneczny.
Droga po serbskiej stronie ma bardzo dobrą nawierzchnię (choć regularnie ostrzega się przed spadającymi i leżącymi kamieniami), liczne krótkie tunele i jest pustawa. Co jakiś czas się zatrzymuję, aby popatrzeć na rzekę.
Przystań na rumuńskim brzegu. Kawałki murów to resztki twierdzy, powstałej w XV wieku na terenie zalanej dziś wioski
Drencova (Cetatea Drencova). Przez pewien czas należała do Krzyżaków, potem jej właścicielem był m.in. János Hunyady. Broniła Węgier przed Turkami, ale to nie oni skazali ją na zagładę, a utworzenie zapór na rzece. Podmywana przez Dunaj czeka na ostateczny wyrok.
Tu jest szeroko.
Tam, gdzie jest bardzo wąsko, można podejrzeć i podsłuchać, co robią Rumuni. Słychać śmiechy i nawoływania grupy dzieciaków bawiącej się na brzegu, gra rumuńskie radio z jakiegoś domku, dźwięki dobrze się niosą pomiędzy dwoma krajami. Muszę się kiedyś przejechać i rumuńską stroną, tam również ruch wydaje się umiarkowany. Czerwona ciężarówka hałasuje, jakby była bardzo blisko.
Jugosłowiańskie słupki graniczne z symbolami Republiki Serbii. Ponieważ zapory na Dunaju powstawały stopniowo, to i granica się zmieniała, więc różne daty wystawienia na nich spotkamy.
Brnjica (Брњица) to jedna z nielicznych mieścin na tym odcinku serbskiego brzegu, choć większość zabudowy stoi w dolinie. Wśród jej atrakcji można wymienić działający sklep, wielki krzyż oraz rdzewiejące w porcie statki.
Stanowisko obserwacyjne lokalnej straży obywatelskiej. Można się śmiać, ale dziś naprawdę wypatrzyliśmy z niego coś dużego!
Dunajem dostojnie sunie statek
Flora, należący do niemieckiej linii
A-Rosa, specjalizującej się w kursach po Dunaju. Są to zaskakująco drogie imprezy, biorąc pod uwagę, że pływa się po rzece, a nie po morzu czy oceanie... Jak podaje internet Florę wyprodukowano w 2014 roku, mierzy 135 metrów i zabiera 183 pasażerów.
Ostatnie zwężenie doliny, a to oznacza koniec Żelaznej Bramy, dalej Dunaj się rozszerza. Na rumuńskim wzgórzu bieli się Cetatea Ladislau, kolejna twierdza, którą przez krótki czas posiadali Krzyżacy.
Po naszej stronie również punkt umocniony, czyli
zamek Golubac, który symbolicznie zaczyna (albo kończy) przełom Dunaju. Nawet od tyłu prezentuje się groźnie.
Nie jest to ani najstarszy ani największy zamek w Serbii, ale chyba najbardziej znany i najbardziej popularny, a także najczęściej fotografowany. Położony nad samą rzeką i wzniesiony na skałach mógł się naprawdę podobać, ale... no właśnie, dla mnie mógł. Niestety, w ubiegłej dekadzie rozpoczęto szeroko zakrojone prace renowacyjne, przez co moim zdaniem stracił on wiele ze swojego pierwotnego uroku.
Różnice widać na zdjęciach.
Musiało to kosztować kupę kasy, wyłożonej zresztą przez Unię Europejską. Zachodni technokraci ciągle zdają się nie rozumieć, że finansowanie wrogich EU państw to droga donikąd, przyjaźni w ten sposób nie kupią, a pieniądze zostają umoczone w wątpliwe inwestycje. W Golubacu to sprawka Austriaków, oni mają długą tradycję korumpowania Serbów, co zawsze kończyło się nieszczególnie.
Podczas mojej poprzedniej wizyty pisałem tak: Twierdza jest niedostępna, gdyż trwa intensywny remont albo bardziej pasowałoby określenie "odbudowa". Fragmenty świeżych ścian lśnią w słońcu, pojawiły się dachy, przebito nowy tunel, powstaje cały kompleks turystyczny. Zamknięte jeszcze parkingi można sobie wyobrazić zapełnione samochodami i autokarami.
I dziś twierdza znów jest niedostępna, gdyż w poniedziałki nie ma zwiedzania. A jak nie ma zwiedzania, to nie ma także żadnego czynnego (oczywiście płatnego) parkingu, więc pozostaje... oglądanie zza płotu! Wyretuszowany zamek świetnie pasuje do idealnie przyciętych i równych trawników.
W internecie ludzie się Golubacem zachwycają, ja nie - za bardzo przypomina mi Disneyland. Takie serbskie Bobolice, tylko więcej tu oryginału, ale okolica została zagracona dokładnie w taki sam sposób jak na Jurze, tak samo odcięto zamek od otoczenia i skomercjalizowano do bólu. Ciągle zresztą się coś tam buduje, usprawnia, poprawia, żeby tylko zadowolić masowego turystę.
A jak ktoś przyjedzie tutaj w niewłaściwy dzień? Pozostaje mu odbić się od zamkniętej bramy, co czyni kilka samochodów podczas naszego krótkiego postoju.
A gdzie zaparkować? Może stanąć nieoficjalnie na pustym placu przy zabudowaniach dawnej kopalni.
Na skałach powyżej jest punkt widokowy, nawet zastanawiałem się, czy na niego nie podejść od drugiej strony, ale zostanie na kiedy indziej.
Już przed wyjazdem wiedziałem, że w poniedziałek kompleks nie przyjmuje turystów, ale liczyłem, że będzie można jednak jakoś podejść do murów. Nic z tego.
Na trawniku zakryte dachami spoczywają resztki innych konstrukcji, są m.in. ruiny łaźni tureckiej.
Rumuni pozazdrościli Serbom.
Cetatea Ladislau, położona naprzeciwko Golubaca, była jeszcze niedawno kupą gruzu z resztkami murów i jedną ścianą, teraz trwają tam intensywne prace "rekonstrukcyjne". Może coś się uda uszczknąć z turystycznego tortu. Do tego jednak przydałoby się utworzenie tutaj rzecznego przejścia granicznego i promu, bo jazda do najbliższego drogowego oddalonego o kilkadziesiąt kilometrów nie jest zbyt zachęcająca.
Zamek od wioski
Golubac (Голубац, rum. Golubăț) też dzieli kilka kilometrów. Znajdziemy tam port, plażę i lokale dla turystów. Mała ciekawostka demograficzna: w gminie Golubac niewielki procent stanowią Wołosi, czyli de facto Rumuni, ale z jakiś powodów wolą się określać tak, a nie inaczej; być może nie czują związku z państwem zza Dunaju. Osób deklarujących się jako Rumuni jest znacznie mniej.
Skończyły się góry, teraz wybrzeże jest jedynie pagórkowate. Przypadkowo trafiam na dość boczną drogę prowadzącą przez martwe koryto Dunaju, które zostało z dwóch stron zasypane, następnie zagospodarowane na kąpieliska oraz przystanie dla jachtów i łódek.
Około piętnastej przyjeżdżamy do
Ramu (Рам), miejscowości niedużej, ale strategicznej, bo stąd pływa prom na drugi brzeg Dunaju, również już serbski. W tym miejscu kończy się "stara" Serbia i Bałkany, po drugiej stronie dawne ziemie habsburskie - Wojwodina, a konkretnie Banat.
Prom wygląda na mocno zużyty, ale to na szczęście jego starsza i nieużywana wersja, nowsza jednostka sprawia wrażenie, że nie zatonie zbyt szybko
. Minusem przeprawy promowej jest kiepska częstotliwość: dzisiaj kursy są co trzy godziny. Gdy się człowiek spóźni, to najbliższy most znajdzie w Smederevie: ponad sześćdziesiąt kilometrów i godzina jazdy stąd. Wolałem zatem przybyć nieco wcześniej i ustawić się w kolejce. A ponieważ mamy jeszcze sporo czasu, to idziemy obejrzeć miejscową twierdzę.
Tvrđava Ram pochodzi z XV wieku, wzniesiono ją na rozkaz sułtana na ówczesnej granicy Imperium Osmańskiego. Prawdopodobnie w tym miejscu w czasach starożytnych znajdował się rzymski obóz wojskowy. Twierdzę ostatnio również "odświeżono", więc mury są równiutkie i bez ubytków, jakby ktoś przed chwilą zbudował je z klocków Lego.
Ram można zwiedzać również w poniedziałki, ale szkoda nam pieniędzy na bilety, więc ograniczamy się od obejrzenia go z zewnątrz i uwiecznienia się z faną na tle Dunaju.
Szybkie moczenie nóg w rzece
. Zdawała się być bardzo czystą.
Obok przystani promowej działa restauracja, więc zaglądamy tam, aby napić się czegoś chłodnego. Spotkamy tam również obsługę promu, która ma długie przerwy pomiędzy jednym kursem, a drugim. Przepłynięcie pomiędzy Ramem a Starą Palanką na banackim brzegu zajmuje około kwadransa, drugie tyle pochłoną przygotowania do startu i cumowanie.
Minęła szesnasta, nic się nie dzieje i dopiero jak panowie z obsługi wstają, to nagle wszystko ożywa. Odpalają się silniki aut, każdy czeka na swoją kolej. Wszystkie samochody się zmieściły, ale nie wiem czy dałby radę jeszcze jeden więcej. Żegnamy Bałkany i do Wojwodiny!