Wyspa Małgorzaty (Margit-sziget, Margareteninsel) to jedno z najpopularniejszych miejsc w
Budapeszcie. Zwłaszcza w ciepłe miesiące ciągną do niej tłumy mieszkańców stolicy i turystów. Zdałem sobie sprawę, że mimo wielokrotnych odwiedzin miasta nigdy na niej nie byłem. Postanowiłem to zmienić ostatniego dnia wakacyjnego wyjazdu: wracając na Śląsk zahaczyłem o Budapeszt.
Wyspa leży na północ od ścisłego centrum, dojazd do niej w sobotnie wczesne popołudnie nie nastręczył trudności. Trzeba tylko pamiętać, że można na nią wjechać jedynie
mostem Arpada (Árpád híd) przez północny czubek, od południowej strony pozwolenie na wjazd mają jedynie autobusy i służby.
Podejrzewałem, iż w słoneczny lipcowy weekend będzie wielu chętnych na odwiedziny, ale nie sądziłem, że na płatnym parkingu zabraknie miejsc! Stoję pod bramką i naciskam przycisk, ta ani drgnie. Już zastanawiałem się, czy nie udawać gościa hotelowego, wtedy system przepuszcza każdego, ale w końcu uznałem, że będę molestował automat do skutku. Minęła chwila, z parkingu wyjechał jakiś wóz i szlaban się podniósł. Uff... Potem znalezienie miejsca parkingowego nie było już problemem, prawdopodobnie istniała jakaś rezerwa. Choć nie wszyscy mieli tak łatwo - pewien holenderski samochód kilkanaście (!) razy podchodził do próby wciśnięcia się pomiędzy linie.
Margit-sziget opływają wody mojej ulubionej rzeki, czyli Dunaju. Ten fakt wydaje się oczywisty. Mniej oczywista jest informacja, że wyspy kiedyś były trzy, mniejsze i leżące obok siebie: Festő, Fürdő i Nyulak. Na północnym Fürdő wybijały gorące źródła, na południowym Festő spotykali się artyści, a największą powierzchnię miała środkowa wyspa Nyulak (Królicza). Połączono je oraz rafy piaskowe w całość i powiększono pod koniec 19. stulecia przy okazji regulacji rzeki, potem jej południowy kraniec połączony została ze stałym lądem
Mostem Małgorzaty (Margit híd). Do tamtej pory można się było dostać na nią jedynie statkiem, a od tego momentu stała się łatwo i szybko dostępna jako park miejski.
Wyspa jest spora - długa na dwa i pół kilometra, szeroka maksymalnie na pięćset metrów. Spacer rozpoczynamy od chodnika ciągnącego się wzdłuż wschodniego brzegu. Przestrzeni dla pieszych towarzyszy miła memu oku bieżna (ma ponad pięć kilometrów), aż chciałoby się wskoczyć w sportowe buty.
Ruch na bieżni bywa spory, choć niektórzy tylko udają bieganie
. Część pań i mężczyzn w ciąży wygląda, jakby zaraz miało paść. Być może zbyt łatwo uwierzyli, że sport to zdrowie.
Po drugiej stronie, na stałym lądzie, powstaje jakaś nowa konstrukcja. Im bliżej centrum, tym takich obiektów zobaczymy więcej.
Oficjalnie na wyspie mieszka na stałe sześć osób. Jedyna możliwość spędzenia nocy pod dachem dla turystów, to skorzystanie z dwóch czterogwiazdkowych hoteli. Jeden wybudowano jeszcze za czasów Austro-Węgier, drugi wygląda na okres komunistyczny i po modernizacji.
Dawniej sądzono, że pierwsze obiekty na wyspie wznieśli Rzymianie, którzy na zachodnim brzegu na północ od wyspy, założyli wielki ośrodek miejski Aquincum. Badania jednak tego nie potwierdziły, choć nie wykluczyły, że starożytni połączyli się z wyspami drewnianymi mostami. Na pierwsze budynki trzeba było zatem czekać aż do średniowiecza, do XII wieku wieku, kiedy to osiedlili się na niej joannici. Potem ludzi przybywało, pojawiały się kolejne zakony, kościoły, klasztory, obiekty obronne, a nawet dwór królewski, bo kilku monarchów przebywało na wyspie czasowo. Prawdopodobnie przez pewien okres istniała tu także wieś służebna wobec zakonników, lecz zlikwidował ją najazd turecki i nie ma po niej żadnych śladów. Turecka nawała spowodowała wyludnienie wyspy i zniszczenie całej architektury. Osmanowie wykorzystywali wyspę do wypasania koni, mieli także na niej trzymać "złe dziewczyny", cokolwiek to znaczy
.
Pamiątką po mnisiej przeszłości jest
kościół/kaplica św. Michała (Szent Mihály-kápolna), oryginalnie wzniesiony w XIII wieku przez norbertanów przy ichniejszym klasztorze (premontrei konvent). Zrekonstruowano go w międzywojniu, a fragmenty murów są najstarszymi romańskimi zabytkami w Budapeszcie.
W drzwiach mijam się z polską wycieczką. W środku świątyni skromnie, zaglądam również do zakrystii, która kiedyś była kaplicą z 15. stulecia.
W przypadku innych obiektów sakralnych nie decydowano się już na pełną odbudowę. Rozległe ruiny
klasztoru dominikanów (domonkos kolostor) mają formę zakonserwowanych dolnych partii ścian.
Tutaj jakby fragmenty fresków.
To chyba dawna studnia.
Sądzę, że w tym miejscu mogły się kiedyś znajdować ogrody klasztorne, zasilane akweduktem doprowadzającym wodę z Dunaju.
W klasztorze pochowano świętą Małgorzatę, córkę króla Węgier Beli IV, która zmarła w 1271 roku. W wieku trzech lat została członkiem zakonu, w wieku dziesięciu lat zamieszkała w klasztorze, w wieku dwunastu złożyła śluby zakonne - na pewno były to decyzje podjęte pod wpływem poważnych, dojrzałych rozmyślań. A tak na poważnie - ojciec "ofiarował ją Bogu" w podziękowaniu za uratowanie kraju w czasie najazdu tatarskiego. Jak przedmiot. Małgorzata była jednak otaczana już za życia wielką czcią, która jeszcze wzrosła po śmierci. Grób jest symboliczny, Turcy zniszczyli wszystko, nie wiadomo, co się stało ze szczątkami. Pozostała nazwa wyspy, która zastąpiła wcześniejszą Wyspę Króliczą, wskazującą, że przed zabudową tereny te służyły do królewskich polowań.
Trzecim zabytkiem są ruiny
klasztoru franciszkanów (ferences kolostor). Ucierpiał w mniejszym stopniu niż pozostałe, była szansa na jego odbudowę po odbiciu Budy i Pesztu przez chrześcijan. Franciszkanie zdecydowali się jednak na inną lokalizację, a resztki budynku połączono z nową willą palatyna, namiestnika królewskiego.
Pod berłem Habsburgów na wyspie prowadzono hodowlę i uprawę roli, aż wreszcie w XIX wieku otrzymali ją wspomniani palatynowie, wywodzący się z bocznych odnóg dynastii. Zaczęli oni budować tu domki letniskowe, zakładać ogrody, sadzić drzewa ozdobne. Przez długi czas wyspę mogli odwiedzać tylko zaproszeni goście, pospólstwa nie wpuszczano. Dopiero po utworzeniu Austro-Węgier arcyksiążę Józef wybudował tu pierwszy hotel i kąpielisko termalne, chcąc przyciągnąć większą liczbę ludzi, oczywiście odpowiednio majętnych. W 1908 roku, już po połączeniu ze stałym lądem, wyspę od Habsburgów wykupiło miasto i stała się publicznym parkiem, ale dostępnym po kupnie biletu.
Pod koniec II wojny światowej Wyspa Małgorzaty stała się areną zaciętych walk pomiędzy jednostkami radzieckimi i niemieckimi: był okres, że oddziały z obu stron zostały na wyspie uwięzione, bez możliwości wycofania się, a ze stałego lądu trwały bombardowania artyleryjskie. Znowu zniszczeniu uległa większość zabudowy oraz sporo roślinności. A potem źli komuniści w końcu pozwolili wszystkim chętnym na darmowe odwiedziny i od tego czasu jest to jedno z ulubionych miejsc spędzania wolnego czasu przez mieszkańców stolicy. No i turystów oczywiście, w kilku miejscach były takie tłumy, jakich na tym wyjeździe jeszcze nie widziałem. Z drugiej strony wreszcie zobaczyłem na Węgrzech życie, w przeciwieństwie do obrazków z reszty kraju, gdzie przytłacza mnie marazm i wyludnienie.
Kolejna atrakcja wyspy: niewielkie
zoo założone w latach 50. ubiegłego wieku. Mieszkają tam głównie zwierzęta, które kiedyś rzeczywiście na niej występowały.
Maszerując wzdłuż wschodniego brzegu nieustannie przyglądam się temu, co za wodą. Znajduje się tam dzielnica
Újlipótváros ("dzielnica" w potocznym znaczeniu, wschodzi w skład oficjalnej dzielnicy nr XIII). Kiedyś był to teren przemysłowy, w okresie międzywojennym rozpoczęto budowę osiedli mieszkaniowych. Przy nabrzeżu stoją statki, niektóre z nich oferują wycieczki, inne służą jako knajpy. W tle bloki z wielkiej płyty.
Charakterystyczna wieża kościoła ewangelickiego w stylu modernistycznym, poświęcono go w 1940 roku.
Stanowiska do cumowania, okresowo wykorzystywane przez wędkarzy.
W oddali widać centrum Budapesztu z najsłynniejszymi budynkami.
Jest też stosowny napis, gdyby ktoś przez przypadek zapomniał, gdzie się znajduje.
W południowej części wyspy spotykam zdecydowanie więcej ludzi niż w północnej. Przyciąga ich m.in. największa na Węgrzech
muzyczna fontanna (zenélő szökőkút). Akurat mieliśmy szczęście i woda dziarsko tryskała do taktów Marsza Radetzky'ego.
Pomnik stulecia połączenia Budy, Óbudy i Pesztu w jedno miasto. Aktualnie za kratkami.
Idę stanąć na południowym skraju wyspy. Po lewej mam najstarsze kamienice w Újlipótváros, wybudowane jeszcze przed Wielką Wojną w stylu secesyjnym.
Zamykający wyspę
Most Małgorzaty to konstrukcja nietypowa, bo składa się z dwóch części łamiących się względem siebie pod kątem trzydziestu stopni. Wszystko po to, aby całość stała równoległe do nurtu Dunaju.
W listopadzie 1944 roku iskra z przejeżdżającego tramwaju wywołała eksplozję przygotowanych wcześniej ładunków wybuchowych. Zawaliło się jedno przęsło, zginęło kilkaset osób: przechodnie, pasażerowie tramwaju który wylądował w rzece, niemieccy żołnierze i żydowscy robotnicy przymusowi. Resztę przeprawy wysadził Wehrmacht w styczniu następnego roku. Z przyczyn politycznych po wojnie nie odtworzono wielu detali nawiązujących do czasów monarchii, dokonano tego dopiero podczas ostatniego remontu przed kilkunastu laty.
Żeby uzmysłowić sobie jaką wielkość ma rzeźba korony św. Stefana trzeba stanąć obok.
Spoglądam na serce miasta. Budynek parlamentu niezmiennie robi wrażenie.
Natomiast
pałac królewski nigdy mnie nie zachwycał. Po zniszczeniach wojennych odbudowano go w sposób bardzo uproszczony, pozbawiono wielu ozdób, sporo zachowanych elementów, sal i gmachów towarzyszących celowo zniszczono. W efekcie powstała wydmuszka jedynie nawiązująca do wcześniejszej siedziby monarchów.
Nabrzeże w Budzie, pod wzgórzem pałacowym. Widoczny w środku kościół to neogotycka świątynia kalwińska, natomiast na prawo katolicki barokowy pod wezwaniem św. Anny.
Budziańskie wzgórza z nadajnikami, zaś na pierwszym planie kryty basen.
Patrzę w dół: ktoś się opala toples! Niestety, okazało się, że facet...
Na Wyspie Małgorzaty znajdziemy wiele obiektów rekreacyjnych, takich jak jeden z najsłynniejszych w stolicy kompleksów basenowych i termalnych (Palatinus Strandfürdő z 1919 roku). Z oczywistych przyczyn dziś ich nie odwiedzimy. Jest także sporo infrastruktury typowo sportowej - na zdjęciu centrum lekkoatletyczne. Wybudowano je krótko po wojnie i przez wiele dekad zwało się "stadionem pionierów".
Gdyby ktoś poczuł się zmęczony łażeniem tam i z powrotem, może wypożyczyć rowerki dla kilku osób. Istnieje chyba też możliwość zamówienia sobie takiej obwózki, widziałem przypakowanego Murzyna, który energicznie pedałował wioząc kilka solidnych pań.
Zaczynamy powrót w kierunku północnego krańca. Ludzkie morze wpływające na wyspę z Mostu Małgorzaty mocno się rozlewa, bo dookoła jest mnóstwo przestrzeni. Parki, łąki, ogrom miejsca na schowanie się, spotkanie z przyjaciółmi, zawieszenie hamaka, imprezę, a nawet amatorski koncert. Ludzie siedzą z piwem, piją wino, nikt za nimi nie gania z bloczkami mandatów. Wydaje się, że ta zieleń jest w stanie przyjąć każdą liczbę chętnych do odpoczynku.
Na głównej drodze pustki. Tak jak już pisałem - zwykłe auto tu nie wjedzie. Czasem przemknie autobus, częściej pojazdy napędzane nogami.
Kolejki ustawiają się przy toaletach publicznych. Niestety, wszystkie są płatne.
Pomiędzy drzewami czają się pomniki (w końcu jesteśmy na Węgrzech!) lub artystycznie porzucone kamienie. Do tego co jakiś czas wyskakują kolorowe rabatki.
Symbolem wyspy nie jest tylko grająca fontanna, ale również
wieża ciśnień (víztorony). Powstała w 1911 roku w rzadkiej jak na tamten czas konstrukcji żelbetonowej. Obok niej działa teatr na świeżym powietrzu.
Inna atrakcja północnej części to
ogród japoński (Japánkert). Egzotyczna roślinność, szumiące strumyki, wytrzeszczające oczy rybki i rzeźby wystające znad wody.
Kawałek dalej muzyczna studnia (zenélő kút), konstrukcja międzywojenna. Nie zobaczymy tutaj tańczących wodotrysków, ale co godzinę z głośników puszczane są różne melodie.
Na parkingu znowu ustawia się sznurek samochodów czekających na podniesienie szlabanu. A my kończymy ten przyjemny spacer, to był ostatni akcent wakacyjnego wyjazdu. Teraz pozostało jedynie wydostać się z Budapesztu, zrobić ostatnie zakupy i można cisnąć na Śląsk.
Ostatecznie na liczniku stuknęło 3465 kilometrów, czyli o dwie i pół stówki mniej niż rok wcześniej. Fajnie było.