Rozmawia ze mną trzech facetów, a jedyna dziewczyna, solidnej budowy, przysłuchuje się i czasem dopowiada, jeśli ktoś czegoś nie pamięta. Oni dziwią się skąd przyjechałem do nich na rowerze i jakie mam plany, ja oczywiście wypytuję o warunki życia. W czasie ożywionej dyskusji dowiedziałem się m.in.:
* na stałe mieszka w wiosce już jedynie około dwudziestu osób. Pozostali wyemigrowali do większych miejscowości, a niektórzy w ostatnich latach do Czech (czytałem, że również na Słowację), skąd czasem przyjeżdżają w odwiedziny lub na wakacje,
* samochody z czeskimi rejestracjami należą właśnie do osób, które na stałe pracują w Czechach, a potem zjawiają się obejrzeć swój dobytek,
* w wiosce praktycznie nie ma już nie-Czechów, a wszyscy, którzy zostali, mają czeskie paszporty,
* latem odwiedzają ich turyści, zazwyczaj rodacy jadący do czeskich wiosek w Rumunii (takich miejscowości jest sześć). Niewielu, może kilku dziennie, gdyby było ze dwudziestu to mogliby dorobić, gdyż przy Czeskim Domu udzielają noclegów, można rozbić namiot, zamówić jedzenie i oczywiście piwo
. Aktualnie goszczą małą grupę turystów z Hiszpanii i Meksyku, to z nimi rozmawiali po angielsku. W sierpniu odbywa się w wiosce festiwal gotowania paprykarza, wtedy robi się tłoczno jak na miejscowe warunki (może i ze sto osób),
* pozostali w wiosce Czesi mają nieustanny dylemat, czy zostać na ojcowiźnie, czy jechać pracować w EU?
- Tu jesteśmy u siebie - mówią mi. - I chyba nie wyjedziemy. Pieniądze pieniędzmi, ale to jest nasze miejsce na ziemi. A żyje się ciężko, Serbia jest teraz droga. Pójdziesz do sklepu, kupisz masło, mleko, chleb, jakieś picie i już mało co zostaje. W Rumunii jest taniej!
- Przecież tu do niedawna nie było nawet normalnej drogi, ten asfalt ma niecały miesiąc! Przedtem leżały tam stare połamane płyty, prędkość maksymalna 20-30 km na godzinę. Najbliższy większy sklep we Vršacu, szkoła w Belej Crkvi. Jesteśmy na odludziu, nikt się nami nie interesuje! Czasem pomagają władze z Czech, ale rzadko.
- Ten, co cię mijał z czeskimi rejestracjami na drodze, to jest [....], on mieszka tutaj, ale ma firmę w Czechach i często kursuje między jednym państwem, a drugim.
- Ja jestem pszczelarzem - mówi facet, który zaprosił mnie do stolika. Pszczelarstwo było jednym z głównych zajęć kolonistów w Banacie i widać, że coś z tego zostało. - Najwięcej roboty i zarobków mam w lato. A i tak codziennie muszę jeździć z córką i po córkę do szkoły w Belej Crkvi, innej komunikacji brak. I muszę się przebierać, bo uświniony tam się nie pojawię!
- Pewnie tu zostaniemy - kiwa głową inny. - Trochę turystyki, powoli to się rozwija, bogactwa nie ma, ale wszyscy, którzy chcieli wyjechać, już dawno wyjechali. Z głodu nie umrzemy. Chcesz się napić piwa?
- Ba, pewnie! - wołam rozpromieniony, bo to był kolejny z powodów, aby tu przyjechać.
- Czeskie czy serbskie?
Normalnie wybrałbym miejscowe, ale w końcu jestem u Czechów
.
- Czeskie!
Przynoszą mi schłodzonego Radegasta. Drożej niż w sklepie, lecz napić się czeskiego piwa wśród Czechów w Serbii i to miejscowych, to sytuacja wyjątkowa.
- Przywożą nam je turyści i jak sami jeździmy do Czech - tłumaczą. - Była tu niedawno polsko-czeska para z Cieszyna. A myśmy byli we Frydku-Mistku, Ostrawie, Karwinie. I na zakupach w polskich marketach, nawet my wiemy, że tam taniej
. Tylko Rumuni potem mocno na granicy trzepią!
Pytam się najwytrwalszego rozmówcę czy nie chce się ze mną napić piwa (za to ćmi papierosa za papierosem).
- Od dwóch miesięcy mam detoks, stand be - uśmiecha się. - Po zimie. W zimę tu nie ma co robić, więc się pije.
- A jakie tu są zimy? - zagaduję.
- Słabe, coraz cieplejsze. Kiedyś były mrozy, śnieg, teraz śniegu mało, temperatury po dziesięć - piętnaście stopni.
- To chyba dobrze, że nie jest tak zimno?
- Nieee - kręci głową. - Przyroda tego nie lubi, są susze, cykl został zakłócony. Robaki. Niedobrze. Lata są za ciepłe.
- A wakacje jak tu wyglądają?
- Dzieci chodzą do szkoły gdzieś do dziesiątego lipca, potem mają wolne aż do końca sierpnia.
Zamawiam drugie piwo, więc wraca temat alkoholu.
- Serbskie piwa są niedobre. Wypiję po dwa, trzy i od razu boli głowa. Czeskie są znacznie lepsze, mogę ich wypić po osiem - dziesięć! Ale w Czechach jest mnóstwo browarów, a u nas trzy duże, wszystkie wykupione przez koncerny, dodają kukurydzę i inne gówno.
Nie wypada mi się z nim nie zgodzić.
Wśród nas lata pełno małych kotków. Chyba z dziesięć. Dorosłego widziałem tylko przy wjeździe, potem same maluchy, niektóre wyglądają na chore. Wszystkie chcą się gonić, łasić, ocierają się o nogi, jedna sierotka wskakuje mi na kolana i od razu zasypia. Inny uciął sobie drzemkę wśród gęsi baraszkujących na drodze.
- Ciągle ktoś nam te koty podrzuca i tak żyją w gromadzie - usłyszałem.
Swoją drogą dużo później przyszło mi do głowy, że skoro wśród mieszkańców są praktycznie sami Czesi, a więc garstka osób z wioski i może jeszcze jacyś z gminy, to czy czasem pula genetyczna nie jest zbyt mała? Jeśli w historii Abliánu obcy zawsze stanowili niewielki procent, to tak naprawdę ludzie ciągle płodzili się w dość wąskim gronie. Nie było problemów z chorobami genetycznymi? A może co jakiś czas dopuszczano nieczeską pulę genetyczną w jakiś nieoficjalny sposób?
Nie wiem, czy akurat o tym udałoby się pogadać.
O czym jeszcze rozmawialiśmy?
Co sądzę o Unii Europejskiej? Tutejsi Czesi prezentują stanowisko podobne do Serbów: z jednej strony chcieliby, ale się boją. Bo EU to bogactwo, stabilizacja, ale też zagrożenia, a przynajmniej to wmawia serbska propaganda.
Jak mi się podobało w Albanii? Też by tam pojechali, lecz Serbów tam nie lubią, więc z ich serbskimi rejestracjami to ryzyko.
I kilka innych kwestii, których już nie pamiętam, ale bardzo mi się spodobały te dwie godziny spędzone na dyskusji. To jednak zupełnie inna bajka, gdy porozmawiasz z kimś miejscowym, który nie rzuca jedynie turystycznych standardów.
Zbieram się, bo niebo z niebieskiego zrobiło się szarawe, powietrze ciężkie i nadal upalne, zupełnie jakby miała przyjść jakaś burza, choć żadnej nie zapowiadali. Żegnam się z ekipą, rozmówca pszczelarz wsiada do auta i rusza z piskiem opon, pewnie do Belej Crkvi.
Ogólnie patrząc na wioskę, to widać, że mimo wyludnienia i niezbyt wielkiej zamożności jest zadbana. Żadnych śmieci, co chwilę kosze z napisami po czesku i serbsku, że Češko Selo jest czyste, w oknach stoją kwiatki, obok chodników klomby. Są także tablice z historią miejscowości.
Dawna szkoła, zamknięta w 1971 roku, kiedy to pozostało jedynie sześciu uczniów. I tak była to najdłużej funkcjonująca placówka wśród wiosek zamieszkałych przez Czechów. Od jakiegoś czasu w weekendy przyjeżdża do Češkego Sela nauczycielka czeskiego języka z Belgradu, zorganizowana przez ambasadę. Nauka czeskiego powróciła również do kilku szkół podstawowych, w tym trzech w gminie Bela Crkva, ale jej trwanie stoi nieustannie pod znakiem zapytania z powodu małej ilości chętnych. Czeskiego jako głównego uczy się także na uniwersytecie w stolicy oraz... w Kosowie, na serbskiej uczelni wyższej przebywającej na wygnaniu w Kosowskiej Mitrovicy.
W szkole mieści się dziś muzeum.
Opuszczam czeską wioskę ścieżką wśród pół w kierunku północnym, czyli odwrotnie niż przyjechałem. Duchota straszna, cały się lepię od potu.
Gdzieś tu biegła kiedyś wspominana linia kolejowa w kierunku rumuńskich kopalń. Ten odcinek zamknięto już chyba po I wojnie światowej, a zlikwidowano całkowicie po drugiej. W czasach węgierskich znajdowała się tu również granica komitatów: Češko Selo, jak i Bela Crkva leżały w komitacie Temesz ze stolicą w Temeszvarze (Timișoara), natomiast dwie wioski, do których zaraz zajrzę, były wystającym "cyplem" sąsiedniego komitatu Krassó-Szörény.
Pierwsza z wiosek zwie się
Banatska Subotica (Банатска Суботица, Krassószombat). Sprawia wrażenie wyludnionej, wszyscy się pochowali.
Mimo, że mieszkają tu prawie wyłącznie Serbowie, to na ścianie wiszą klepsydry z samymi węgierskimi imionami i nazwiskami. Co ciekawe, opis jest już po serbsku. Czyżby w tej wiosce umierali jedynie Węgrzy?
Na budynku blisko skrzyżowania umieszczono tablicę poświęconą ofiarom II wojny światowej i wieniec w charakterystycznych barwach.
Ruszam na wschód, do sąsiedniej osady. Na wjeździe zagwozdka, wygląda na to, że miejscowi zakleili dolną nazwę serbską w alfabecie łacińskim (
Dobričevo - Добричево) i sami przykleili nazwę węgierską (Udvarszállás). Dwie wioski tuż obok siebie, a tak różne, bo w tej dla odmiany są prawie sami Węgrzy (a nawet kilku Czechów).
Dobričevo jest praktycznie miejscowością graniczną - Rumunia zaczyna się dwa kilometry za ostatnimi zabudowaniami. Aż tak daleko nie jadę, fotografuję kościół lub kaplicę katolicką oraz jeden nieczynny sklep, po czym wracam do Suboticy.
Tym razem spotykam tam ludzi, a konkretnie trzech nastolatków, którzy na widok aparatu skrycie pokazują mi... muskuły
. Zamiast nich uwieczniam cerkiew z 1866 roku. Wygląda na lekko zaniedbaną.
Na obrzeżach Banatskiej Suboticy stoją rozrzucone i opuszczone budynki jakiegoś większego gospodarstwa, a obok nich cmentarz.
Część grobów stoi w odgrodzonym sektorze z betonową "podłogą". Ciekawe, czy w grobowcach chowano najbardziej zasłużonych członków osady? Sporo tam gwiazd zamiast krzyży, ale znalazłem też pomnikowe zdjęcie chłopa w austro-węgierskim mundurze!
Za cmentarzem, a przed skrzyżowaniem z główną drogą, działa jakieś spore przedsiębiorstwo, do którego ciągle wjeżdżają i wyjeżdżają ciężarówki z rejestracjami z Tetova w Macedonii. Dziwne.