Dzień pierwszy.
Start - skoro świt, pierwszego lipca. Chcemy uniknąć korków na gierkówce; doszedłem do wniosku, że jeśli wyjedziemy około 5 rano, to uda nam się przemknąć przed porannym, remontowym bałaganem przed Piotrkowem.
I, kurczę, udaje się! Przed 7 wjeżdżamy na jedynkę.
Radość nie trwa jednak długo; na kilkadziesiąt kilometrów przed Częstochową zaczyna padać. Przestaje w połowie drogi między Żyliną a Bratysławą.
Cóż - dobrze, że przestaje.
Im dalej na południe, tym robi się cieplej. W Grazu, pod którym tradycyjnie już mamy nocleg tranzytowy, świeci słoneczko, panuje przyjemna, letnia pogoda. I o to chodzi; człowiek zaczyna czuć, że jest na wakacjach.
Na zjeździe z autostrady wlecze się sportowych kształtów opel (calibra?). Wlecze się i wlecze; jedzie bodaj 40, gdy ograniczenie jest do 100. Kierowca samochodu jadącego bezpośrednio za oplem próbuje zdopingować go do szybszej jazdy, wprowadzając swój pojazd w pociesznie wyglądający ruch góra-dół (wygląda, jakby podskakiwał). Nic z tego - opel twardo jedzie czterdziestką. Po chwili wjeżdżamy na odcinek z dwoma pasami, dzięki czemu możemy ominąć zawalidrogę. Za kierownicą rozpiera się monstrualnych rozmiarów murzynka w dzierganym berecie na głowie... i twardo utrzymuje czterdziestokilometrowe tempo.
W Grazu jesteśmy tuż przed 16. Obiad jemy, rzecz jasna, tam gdzie zwykle. Nocleg - w przetestowanym w ubiegłym roku Urdlwirt Hotel. Mamy małe kłopoty z trafieniem (poprzednio pilotował nas kumpel z dżipiesem, my nie uznajemy takich wynalazków), ale po małym błądzeniu trafiamy na miejsce.
Kilka spojrzeń na Graz: