02.07.2012 wtorek
Na meczu było bardzo fajnie. Zajęliśmy odpowiednio wcześnie pierwsze miejsca przez telewizorem. Dzieci dzielnie z nami do końca oglądały.
Rano znów słońce nas wygania z namiotu po 08.00. Moja Gabrysia z chęcią przejęła obowiązki porannego zakupu bułek, więc nie muszę się spieszyć, żeby mi bułek ludziska nie wykupili.
Mój mąż się buntuje i twierdzi, że nie będzie jeździł na plaże sprawdzone przez Cromaniaków, tylko chce sobie znaleźć swoją.
No dobra, niech mu będzie. Jedziemy do zatulelowanej części Hvaru.
Tunel bardzo fajny, przyjemnie chłodno, niestety nie jedziemy jako pierwsi, więc nie ma takich super wrażeń, ale filmik mamy nakręcony.
Kierujemy się na sv. Nedjelje, po drodze zero plaż. Hmmm, no to w końcu docieramy do sv. Nedjelji, bierzemy nasz ekwipunek i ruszamy w stronę słynnego drzewa.
No i gdzie tu jest jakaś plaża, przecież to tylko beton z którego ludzie od razu skaczą na głęboką wodę. Jednak decydujemy, że zostajemy. Jest opcja zejścia po drabince, ale tak okropnie się chwieje, jakby zaraz miała odlecieć. Pozostaje nam tylko szybkie spotkanie z wodą, czyli skok. No to dobra, co tam - ja pierwsza skaczę, potem Bartuś, na końcu Gabrysia. Jest całkiem fajnie, dzieciom podoba się skakanie, poza tym można sobie przepłynąć pod skałami, nie ma problemu z oswajaniem się z zimną wodą. Poza tym mamy dodatkowe atrakcje - młodzi mężczyźni skaczą do wody z dużej wysokości.
Koło 15 zgłodnieliśmy - no to co - wiadomo obiadek. Za radą
Joann (dzięki Kochana ) udajemy się do Konoby Tamaris.
Zamawiamy spaghetti po bolońsku, kurczaka z frytkami, prażone lingje dla Bartka i risotto z owocami morza dla mojego męża. Jedzonko bardzo dobre, widoczek fajny.
Zjadanie robala
Ośmiorniczka
Widoczek z konoby
Ośmiorniczka z pełnej krasie
Tak więc zadowoleni jedziemy na lody do Jelsy.
Jemy pyszne duże lody , spacerujemy wąskimi uliczkami. Jest godzina 17.00 a ludzi prawie wcale nie ma.
Więcej zdjęć z Jelsy nie posiadam, dzieci są już zmęczone, więc wracamy na Camp.
Wcześniej zahaczamy jeszcze o Brusje, żeby zobaczyć pola lawendy. Jedziemy i nic nie ma, jak to, gdzie ta sławna lawenda. Pod koniec Brusje w końcu się zaczyna. Jutro przyjedziemy i nazbieramy sobie.
Wieczór już spędzamy spokojnie na Campie.
Zapominam ciągle napisać, że uwielbiam gdy podróżujemy samochodem przez wyspę z otwartymi oknami. Delektuję się zapachem i cudownym wiatrem we włosach.
Na dziś tyle