30.06 sobota
Pobudka 07.00. Dzisiaj dalszy ciąg podróży i zwiedzanie Mostaru. Szybkie śniadanko, pakujemy namioty i wyruszamy o 09.15. Po 12 docieramy do Mostaru. Udaje nam się zaparkować w zacienionej uliczce niedaleko Starego Miasta. Idziemy nad Neretwę, podziwiamy most. Przechodzimy przez płytki fragment rzeki, żeby nieco schłodzić się pod wodospadem.
Dzieci tylko krzyczą - lody !!! i nic ich więcej nie obchodzi. No ale lody, to dopiero w drodze powrotnej. Idziemy na most i dalej do minaretu. Jestem z siebie zadowolona bo mam specjalnie sukienkę z zasłoniętymi ramionami, do kolan, dla Gabrysi mam chustkę na ramiona. No ale nie mogło być zbyt pięknie. Wstęp za osobę 4 euro, czyli w sumie by nas to wyszło 16 euro - stwierdzamy, że to jednak za dużo, no i wracamy z powrotem na lody. Dostajemy 2 duże kugle pysznych lodów. Wszyscy są zadowoleni.
Zwiedzanie Mostaru szybko kończymy, bo chcemy zdążyć na prom z Dwernika, który odpływa o 15.45. Jesteśmy na miejscu o 15.10 ale samochody już wjeżdżają na prom i nam niestety nie udaje się na niego załadować. Prom odpływa o 15.20 czyli przed czasem. Następny powinien być o 17.30. Olek zjada resztki wczorajszej pizzy, a ja z dziećmi idę na obiad. Ale co to, widzimy na horyzoncie prom, który płynie w naszą stronę. No to gazu, restauracja się znalazła, biorę spaghetti bolońskie na pół dzieciom, sobie piwko i pizzę na wynos. W miarę szybko dostajemy, dzieci wciągają obiad nosem, bo już przecież prom przybił do brzegu i samochody wyjeżdżają. Płacimy, lecimy, zdążyliśmy. Teraz spokojny rejs 35 minut. Łezka mi się w oku kręci, bo płyną z nami 3 psy, a nasz Słodziak został z Teściową w domu. No ale nic, dopływamy.
Klasycznie fotka latarni.
No i przed nami jeszcze 80 kilometrów drogi. Jeśli chodzi o drogi, to nie ma szału. Czasem faktycznie wąziutko i szczególnie jak się jedzie od zewnętrznej strony, to można mieć lekkie obawy, ale generalnie bez większego stresu.
Docieramy do miejscowości Vira na Camp Vira. Czekamy na Pana, który ma nam pokazać nasze miejsce. Przyjeżdża meleksem. Jedziemy na sam dół, do jakiejś kotliny i dowiadujemy się, że samochód nie może stać na parceli tylko trzeba do niego dymać na samą górę, po 47 schodach. No nie podoba mi się to zbytnio, ale co zrobić. Na szczęście na czas rozładunku możemy podjechać.
Parcelę jak pisałam mamy na samym dole, na tyłach bawialni dla dzieci. W zasięgu naszych oczu są również huśtawki. Zaraz za bawialnią jest plaża, więc pozwalamy dzieciom iść się wykąpać, a my się bierzemy za rozkładanie naszego wielkiego 4 osobowego namiotu. Dostaliśmy na szczęście mega przedłużacz w recepcji, bo prąd musimy ciągnąc z kilu parcel dalej.
Nasza parcela jest w kotlince razem z pozostałymi 3 parcelami na razie pustymi. W końcu po jakichś 2 i pół godzinie udaje nam się wszystko wypakować , w miarę poukładać i no i czas na kolacje. Dzieci ciężko zebrać z plaży, ale w końcu przychodzą. Jeszcze kąpiel i Bartuś grzecznie idzie spać, ja do czytania książeczki, a Olek razem z Gabi idą na górę do Hot Spota pogadać z dziadkami przez Skypa.
I tak dzień pierwszy na Hvarze dobiega końca. Naszym nieszczęściem jest to, że pierwszy raz, rok temu byliśmy na campie Strasko na Pagu. Było tam super, samochód przy nas, prąd i woda na miejscu, sklepiki, piekarnie, wspinaczka, zwierzęta, bliziutko duże łazienki. A tu auta nie mamy, wody nie mamy, do kibelków 31 schodów. Pomyślicie pewnie że przesadzam, ale jak się człowiek już do jakiegoś standardu przyzwyczaił, to jest trochę gorzej przestawić się na słabsze warunki.
No ale nic, zasypiamy szybko.