Otwarte wrota Gdańskiej Głowy już na nas czekają – oczywiście po uprzednim telefonie do obsługi.
Wpływamy do wnętrza.
Rozglądamy się na boki.
Wrota się zamykają.
Podczas śluzowania patrzymy na drzewa przy śluzie i zastanawiamy się czy one nie złamią się od silnego wiatru.
Wieje koszmarnie.
Na szczęście drzewa mają moc, ustały na swoim miejscu.
Wrota się już otwierają.
Opuszczamy śluzę.
Wpływamy na Szkarpawę.
Jaka ta rzeczka maleńka w porównaniu z Wisłą z której właśnie przypłynęliśmy!
Choć wiatr wiejący nam od rufy nawet na niej podnosi sporą falę.
Jednak czujemy się tu bardzo komfortowo po żegludze wiślanej.
Tamtejsze warunki dały nam nieźle w kość.
Na Szkarpawie wiało bardzo mocno.
Ale pogoda była piękna, chwilami świeciło słońce.
Później wiatr także przygasł, zrobiło się jeszcze spokojniej.
Gdzieś daleko widać było niezłą zlewę.
Ale to bardzo daleko od nas.
Po jakimś czasie za naszą rufą także pojawiła się widoczna ulewa.
Gdyby to było jezioro i żaglówka na widok takiej chmury natychmiast uciekalibyśmy w najbliższe krzaki.
Ale na takiej maleńkiej rzeczce?
Przecież na pewno przejdzie bokiem?
A nawet jak nie to mamy namiot, nie zmokniemy przecież....
Jednak nie mamy doświadczenia na wodzie z łódkami typu houseboat.
To nie żaglówki.
Siedziałam za sterem.
W pewniej chwili dmuchnęło zdecydowanie silniej niż dotychczas.
Natychmiast mocno dodałam gazu aby utrzymać sterowność łodzi.
Niestety nasz maleńki silnik nie był w stanie zadziałać odpowiednio szybko.
Zaczęło mnie obracać wokół własnej osi i mocno przechylać.
Kapitan złapał ster a ja próbowałam obserwować to co na zewnątrz.
Zaczęło nas znosić w trzciny.
W ostatniej sekundzie silnik dany cała naprzód dał radę minąć krzaki.
Kapitan jak na żaglówce ustawił się znowu rufą pod wiatr aby przepłynąć szkwał z wiatrem niestety nasza łódź nie posiada kila który stabilizowałby nasz kierunek.
Ma za to ogromne powierzchnie boczne wrażliwe na każdy podmuch wiatru więc natychmiast zaczęło nas znowu kręcić o 360 stopni przechylając niemiłosiernie gdy byliśmy burtą do wiatru.
Wiatr był tak silny, że podniósł nam klapę od silnika.
Dopadłam do niej, zamknęłam, w międzyczasie z córami zbierałyśmy poduszki z kokpitu aby nie odfrunęły.
Na nasze szczęście cała ta akcja działa się 20-30 metrów od chyba pierwszej przecinki w trzcinach jaką mijaliśmy.
Wiadomo już było, że łódź nie popłynie w takich warunkach.
Z ryczącym na pełnych obrotach silnikiem, w strugach deszczu udało się Kapitanowi centymetr po centymetrze dopłynąć do tej dziury.
Dosłownie wpadliśmy w nią i byliśmy bezpieczni.
Tu nas nigdzie nie zdmucha.
Ufff.....
To nie było przyjemne.
Ta łódź jednak nie pływa.
Mamy nauczkę za własną niewiedzę.
Na szczęście wszystko dobrze się skończyło.