Dzień 7: Cerro del Mostajo, Puerto de Guadarrama Już w nocy docierają do mnie odgłosy kropel spadających na namiot. Gdy rano odzywa się budzik, tylko go gaszę i śpię dalej. Kolejne przebudzenie - wciąż pada. Dosypiam jeszcze do jedenastej i wygrzebuję się z betów. Wyglądam na zewnątrz - świat otulony szczelnie mgłą, tropik zupełnie mokry. Siąpi kapuśniaczek. Nie chce mi się zwijać mokrego namiotu - poczekam.
Po śniadaniu zagłębiam się w lekturze, wreszcie mam solidne uzasadnienie dla dociążenia plecaka książką. Dojrzewam do kolejnego posiłku, po czym wracam do lekturki. Wciąż pada. Czas płynie, zakładka w książce zmienia położenie, pora by znowu wrzucić coś na ruszt. Deszcz bębni o namiot. Wracam do książki, ale słyszę, że słabną odgłosy kropel. Nic z tego - nadchodzi nowa fala deszczu.
Teraz przerwy pojawiają się co jakiś czas. Ale zanim gałęzie sosen zdążą zrzucić na mnie nadmiar wody, pojawia się nowa dostawa. I tak jeszcze kilka razy. W pewnym momencie cichnie wszystko. Wyściubiam nos na zewnątrz - lekko się przejaśnia i widać nawet sąsiednią górę. Szybko zaczynam się pakować. Kiedy plecak już gotowy i zabieram się za zrolowanie karimaty... zaczyna padać ponownie. Nic z tego.
Zabieram się znów za książkę, ale szybko ogarnia mnie chłód. Wyciągnąć znów wszystko i wskoczyć do śpiwora?.. Nieee, to byłby rodzaj kapitulacji. Ubieram się cieplej i czytam dalej. Chłód narasta. Śpiwór? Nie! Stanowczo, nie! Jeśli go wyciągnę, to już chyba zostanę tu na następną noc. Wkładam na siebie kolejne ciuchy. Bębnienie kropel o tropik skłania mnie do małej drzemki. W połowie przez sen, w połowie na jawie - dociera do mnie monotonny szum deszczu, potem szum maleje, odgłosy kropel stopniowo coraz rzadsze i coraz rzadsze... Ustało!
Wyglądam z namiotu - jest jaśniej, chociaż wszystko zamglone. No, to szybko! Ściągam z siebie część rzeczy, wrzucam do plecaka, wyskakuję na zewnątrz. Próbuję zebrać z tropiku chociaż część wody, ale i tak jest całkiem mokry. Zwijam namiot, by jak najmniej go zamoczyć, pakuję osobno namiot, osobno od folii tropik - gotowe. Zaczyna kropić deszcz, ale już ściągam ostatnie paski, wkładam pelerynę i ruszam w trasę. Jest 17:15 - pora zacząć dzień.
Widoczność sięga kilkudziesięciu metrów, kapuśniaczek siąpi - nie jest źle. Droga prowadzi grzbietem. Po chwili skręca trawersem w prawo, a w górę od niej odchodzi wąska ścieżka. W tych chmurach i tak niczego nie zobaczę, skoro więc nie zależy mi na wierzchołku, korzystam z trawersu. Dalej droga sprowadza w dół szerokim, zalesionym grzbietem. Gdy mijam dżipa z leśnikiem w środku, pozdrawiam go i pytam, gdzie można kupić w pobliżu chleb. Okazuje się, że dopiero na dole w wiosce, jakieś 8km stąd. Hmm...
Docieram na przełęcz, gdzie stoi tabliczka z oznaczonym kierunkiem drogi prałata Hita. Sprawdzam na mapie - tak, mam ją tutaj. Tyle, że ona od razu odbija mocno w lewo, zawracając mnie z obranego kierunku. Z góry zjeżdża poznany leśnik i widząc mnie nad mapą, pyta czy wiem, gdzie jestem. Wydaje mi się, że wiem, ale kierunek mi się nie podoba. Leśnik wyjaśnia, że dojdę tędy na przełęcz Guadarrama i tam również - w restauracji - mogę kupić pieczywo. Ruszam więc tą drogą, ale nie podoba mi się ukształtowanie terenu. Skoro skręciłem w lewo, to powinienem mieć grzbiet po prawej ręce, dolinę po lewej, a mam... dokładnie na odwrót. Wyciągam kompas, a on mi mówi, że idę na południe - więc niby dobrze. Zaczynam coś podejrzewać. Kiedy otwiera się polana z widokiem, wiem już wszystko. Powinienem był jednak wziąć tamtą ścieżkę na pierwszy szczyt dzisiejszej trasy, bo droga sprowadziła mnie na zachód z głównego grzbietu. Cóż - nadłożyłem drogi.
Między drzewami dostrzegam już szosę na przełęcz, kiedy drogę zagradza mi wysoka brama. Postanawiam pójść w górę wzdłuż płotu - gdzieś się jakaś dziura trafi. Buty moczą się w wysokich trawach, drobne młaczki chlupią pod stopami a dziury nie ma. Wreszcie lituje się nade mną jakieś drzewo, które - przewrócone na płot - zaprasza na mokry pień. Udaje mi się z niego nie spaść i ostatnie kroki na Puerto de Guadarrama, zwaną też Alto de Leon, stawiam już po szosie.