Chmury gęstnieją i podchodzą coraz wyżej. Schodzę na Collado de Tirobarra i zostawiam plecak pod ostatnim, niewielkim drzewkiem. Zabezpieczam go na wypadek deszczu i ruszam szybko, zanim chmury ogarną wszystko. Na pierwszy wierzchołek prowadzi szerokim, trawiastym grzbietem, wygodna ścieżka. U góry krzyż ze stalowych ceowników. Jeszcze cokolwiek widać ze szczytu. Spieszę od razu dalej, schodząc jednak ostrożnie stromym grzbietem, wysłanym ostrym piargiem. Tu już prawie nie ma ścieżki, ale kierunek jest ewidentny. Podejście jest łagodniejsze i docieram na Niedźwiedzią Skałę (Pena del Oso), kiedy nie widać już praktycznie nic. Jest samo południe, a w powietrzu wirują małe płatki śniegu.
Na betonowym znaczniku szczytowym ustawione dwa kamienne misie, robię więc sobie z nimi fotkę z cyklu "były sobie misie trzy..." i ruszam w drogę powrotną. Chwilami chmury się przerywają, pozwalając dojrzeć dwa jeziora zaporowe w dolinie, ale widoczność jest marna. Mijam samotnego turystę i po chwili jestem przy moim plecaku.