Prolog.
Samolot schodzi do lądowania. Wyszukuję dziur w chmurach i dostrzegam obficie podlaną deszczem, hiszpańską ziemię, tu i ówdzie oświetloną jednak słabymi promieniami słonecznymi. Może nie będzie tak źle. W ostatnich dniach ulewy były tu częstym zjawiskiem, może więc wreszcie czas na poprawę pogody? Szyby znów pokrywają się kroplami, gdy samolot długo krąży po płycie lotniska. Wreszcie stop, transport do terminala; odbieram plecak z karuzeli i okazuje się, że dopiero wewnątrz mam prawdziwy potop. Klnę pod nosem pomysł przewożenia wody mineralnej w plecaku - nie wziąłem pod uwagę obcesowości pracowników lotniska. Wszystko mokre - na szczęście śpiwór miałem w podręcznym, więc spanie będzie suche. Oprócz pękniętej butelki, wyrzucam jeszcze połamaną miseczkę na zupę, przepakowuję plecak i ruszam do wyjścia.
Za dwa euro przejeżdżam prawie cały Madryt, zmieniając kilka razy linie metra, docieram do sklepu sportowego i... sjesta. Odczekuję do 17:00 - krata się podnosi - i kupuję półkilowy kartusz z gazem, potem jeszcze butelkę wody mineralnej. Teraz za jedno euro kurs metrem na Plaza de Castilla. Wychodzę na powierzchnię i szukam dworca autobusowego. Są jakieś autobusy, ale nigdzie nie mogę znaleźć tego, który mnie dowiezie w góry. Łapię więc języka i tu się okazuje, że mam ponownie zstąpić pod ziemię, tam bowiem znajduje się główny dworzec. Pani w czerwonym uniformie wskazuje właściwą drogę:
- La Cabrera? Ale proszę się pospieszyć, bo zaraz odjeżdża.
Szybkim krokiem mijam kolejne stanowiska i - jest! Kupuję bilet, plecak ląduje w pustym bagażniku i autobus rusza. Jest 18:00. Krąży jeszcze długo pod ziemią a ja się zastanawiam, czy tutejsza klimatyzacja jest aż taka dobra. W końcu wyjeżdża na powierzchnię i zaczyna objazd osiedli na północ od centrum stolicy. Mijamy blisko po prawej lotnisko Barrajas; autobus często zjeżdża z głównej drogi w jakieś boczne, wąskie uliczki, ale mam nadzieję, że kierowca pamięta, iż prosiłem go o wysadzenie mnie we właściwym miejscu.
W pewnym momencie łapię fragmenty rozmowy pasażerów z pierwszych miejsc i kierowcy:
- El extranjero quiere bajar en La Cabrera.
Ten "extranjero" to ja. Kierowca zjeżdża znów z szosy i zatrzymuje się za zakrętem, dając mi znak ręką. Podrywam się, przypominam mu, że mam jeszcze plecak w bagażniku. Czeka, aż go sobie wyjmę i zamknę klapę. Widzę jeszcze w lusterku bocznym, jak żegna mnie przyjaznym gestem.
Przygotowuję plecak do drogi - teraz będzie jeździł już tylko na moim grzbiecie - i ruszam w drogę pośród niskich domostw. Kieruję się wprost na widoczne ponad nimi góry. Jest 19:20, niebo wypogodziło się niemal zupełnie i skalne turniczki, gęsto wyrastające ponad niskie krzewy, prezentują się w całej swej krasie. Rozpoczyna się nowa przygoda w nieznanych mi dotąd górach - Sierra de Guadarrama.