Dzień 1. - JedziemyOd Zandvoort dzieli nas ok 830 km, droga banalnie prosta, nudna, autostradowa. Mieszkamy dosyć blisko granicy z Niemcami więc większość drogi właśnie przez Niemcy prowadziła. Pokonanie tej trasy zajęło nam ok. 9,5 h wliczając nieco leniwe postoje
. Nie wystąpiły żadne korki, no może kilka zwężeń i robót drogowych. Największe zagęszczenie i spowolnienie na drodze mieliśmy koło samego Amsterdamu, szczyt popołudniowy zrobił swoje. Na miejscu byliśmy przed godziną 19stą. I tyle... rzut beretem
Pierwsze wrażenia na holenderskiej ziemi wiązały się z wyglądem autostrady, a raczej jej najbliższego otoczenia: wysokie zielsko po obu stronach, trawy wychodzące z asfaltu na pasie awaryjnym, kuropatwy, czy też inne ptaszydła buszujące w tej trawie rozbawiły nas.... taki kontrast po niemieckiej autostradzie. Zresztą to zielsko występowało powszechnie przy drogach i czasem zasłaniało nawet niżej umieszczone znaki. W ogóle Holendrzy mają chyba raczej luźne podejście do porządku, nie przesadzają w pielęgnacji ogródków przydomowych, ulic i innych przestrzeni, może się mylę, ale takie było nasze wrażenie. Kraj mają uroczy bez dwóch zdań i ten luz im zdecydowanie wybaczam.
Noclegi rezerwowaliśmy jak pisałam przez booking.com, zbyt wiele czasu na to nie poświęciłam (jak na całe planowanie zresztą) i zapewne znalazłyby się korzystniejsze cenowo oferty, jednak to co znalazłam urzekło mnie i dalej nie szukałam. Kontakt z właścicielami był między innymi po niemiecku, więc przed wyjazdem uzgodniliśmy telefonicznie szczegóły naszego przyjazdu a w smsie dostaliśmy informację, że oczekiwać nas będzie Lisette. Lisette okazała się być sąsiadką gospodarzy, która bardzo serdecznie nas przyjęła, wpuściła do "studia", wyjaśniła, że właściciele domu wyjechali do Francji na wakacje, mamy się czuć jak u siebie w domu, w lodówce mamy wino, ona jest w domu obok i mamy dzwonić w razie pytań, czy problemów. Wręczyła nam również stosik kuponów zniżkowych na śniadania na mieście i kartę rabatową do restauracji na plaży. Mieszkaliśmy więc sobie w naszym "studio" będąc pod opieką Lisette z jednej strony a mamą gospodarzy z drugiej, owa mama opiekowała się resztą domu i zwierzakami gospodarzy pod ich nieobecność. Codziennie rano gwizdała na psiaki i koty, karmiła je po czym układała się na leżaku i tak zalegała tak chyba cały dzień, machała nam i pozdrawiała, gdyż widok na jej legowisko mieliśmy z okna nad naszym kuchennym zlewem. Klimaty prawie jak w Chorwacji, bardzo mi to odpowiadało, że mieszkamy wśród Holendrów a nie w jakimś hotelu wśród Niemców czy Anglików.
A teraz samo studio... chwilę trwało zanim dotarło do nas, że mieszkamy .... w garażu
, w chyba najładniejszym garażu świata.
Moje "telefonowe" zdjęcia:
i zdjęcia z bookingu, jak najbardziej adekwatne do tego co zastaliśmy:
A to podwóreczko gospodarzy i ich zwierzaki:
Było nam tam bardzo dobrze