Ostatni dzień postanawiamy przeznaczyć na odwiedzenie kilku miejsc w Erywaniu. Ale najpierw musimy oddać samochód. Sprawa wydaje się niby prosta. Do wypożyczalni mamy niecały kilometr. Małż jedzie, ja z juniorem idę na piechotkę (a raczej ja na piechotkę a junior w wózku).
Na ulicach jakoś dziwnie dużo policjantów i służb porządkowych ale jakoś nie wzbudza to naszego niepokoju. Wszystko okazuje się jasnym, jak wychodzimy na główną ulicę. W Erywaniu urządzili sobie maraton albo jakieś inne zawody biegowe i całe centrum jest zamknięte… Żeby nie przedłużać historii napiszę tylko tyle, że z juniorem na miejsce zbiórki dotarliśmy dość szybko. Za to tata coraz bardziej oddalał się od centrum. W końcu znów udało mu się jako tako zbliżyć do śródmieścia (tak na jakieś pół godziny intensywnego spaceru
, pracownik z wypożyczalni przyszedł (a za nim doczłapała się mama z juniorem) i odebrał auto. Tak skończyła się nasza armeńska przygoda z Dacią Duster.
Po podpisaniu kilku kwitków poszliśmy dalej „w miasto”. Najpierw do Matenadaran czyli muzeum pisma ormiańskiego. Nie jesteśmy jakimiś wielki fanami muzeów ale to bardzo nam się podobało. Przy wejściu przywitał nas Mesrop Masztoc czyli twórca ormiańskiego alfabetu. Moim skromnym zdaniem zrobił swojemu narodowi niezłe kuku – żeby normalnie funkcjonować w świecie muszą się nauczyć trzech rodzajów alfabetu – swojego, cyrylicy i łacińskiego. Ale do rzeczy. Muzeum jest bardzo ciekawe. Ilość zgromadzonych książek oszałamia.
Mnóstwo ewangeliarzy i innych pozycji o tematyce religijnej
Atlasy anatomiczne (?)
To chyba jakieś „przyrodnicze” (?)
Atlas (?)
Jest nawet nasz Kopernik
Wstęp płatny ale jakieś śmieszne pieniądze – 1000 dramów od osoby czy coś około tego.
W muzeum najbardziej zadziwiła nas postawa juniora. Myśleliśmy, że będzie się nudził i marudził. Tymczasem książki naprawdę go zainteresowały – oglądał, komentował – generalnie chciał jeszcze.
Po zwiedzeniu muzeum udajemy się w stronę tzw. kaskady. To taka budowla, którą widać z prawie każdego zakątka miasta. Założenie całkiem ciekawe i dość udane:
Z góry panorama miasta z Araratem w tle:
Na każdym pięterku jakieś nowoczesne rzeźby.
Na dole skwerek, na którym też wystawiają współczesną sztukę.
Jednak widać, że mają lekką fiksację w przedmiocie tego miejsca. Młodemu bardzo spodobał się ten lew i koniecznie chciał mu się przyjrzeć z bliska:
Na biednego dzieciaka zaraz prawie rzucił się ochroniarz wrzeszcząc w lokalnym narzeczu żeby nie dotykać stwora (tak przynajmniej nam się wydawało, że o to mu chodziło) chociaż młody nawet nie przejawiał takiego zamiaru.
Po kaskadzie mamy jeszcze zamiar odwiedzić katedrę Grzegorza Oświecieciela i to co do zasady ma być koniec naszej przygody z Erywaniem i Armenią jako taką. Najpierw planujemy podjechać metrem ale ponieważ junior usnął to idziemy sobie spacerkiem przez miasto.
Tu Opera:
Tu pieski odpoczywają
Trafiamy na targ staroci
Obserwujemy sypiące się bloki i domy
I lokalną komunikację
I wreszcie jest
Szczerze mówiąc nic specjalnego. Kościół jakich wiele. Trochę przypomina Cminda Sameba w Tbilisi.
Wracamy do mieszkania, pakujemy manatki. Wieczorem jeszcze krótki spacer i o jakiejś nieludzkiej godzinie w niedzielę przed świtem stawiamy się na lotnisku co by powrócić na łono ojczyzny.