Pora pożegnać się z Tabrizem i Iranem. Po śniadaniu idziemy jeszcze na pożegnalny soczek z granata albo mango (co kto lubi
).
Ponieważ wiemy gdzie w Tabrizie jest dworzec autobusowy postanawiamy jednak spróbować wrócić do Jolfy autobusem. Niestety okazuje się, że najbliższy autobus za 2 godziny. Trochę długo jak na siedzenie na dworcu. Przy dobrych wiatrach, taksówką, za nieco ponad 2h będziemy w Jolfie. Szukamy w takim razie taksy. Znajdujemy bez większego problemu tzw. savari czyli wspólną taksówkę – osobówka ale jedzie wypełniona do ostatniego miejsca. Więc do Jolfy jedziemy z dwoma innymi Irańczykami. Kosz dość śmieszny – chyba ok 50 zł. Panowie są nawet dość rozmowni tylko wspólny język trudno znaleźć – skończyliśmy na tym, że nasi siatkarze to bardzo dobra drużyna
. Jak się tematy skończyły kierowca postanowił uraczyć nas lokalną muzyką. To był ciężkie doświadczenie. Na szczęście uratował nas junior – postanowił przysnąć – a sen dziecka wiadomo rzecz święta więc kierowca bez mrugnięcia okiem ściszył irańskie disco. Robię trochę zdjęć ale ponieważ siedzę w środku kadr mam dość ograniczony. Mimo to kilka nadaje się do pokazania
.
W Jolfie przesiadamy się do drugiej taksówki i jedziemy do granicy. Krajobrazy są przecudne i tym razem focimy bez oporu.
Na granicy wymieniamy resztki riali (kilka zostawiliśmy sobie na pamiątkę) na dramy, na moście uwalniam się z chusty i tuniki. Bez problemu przechodzimy kontrolę graniczną i wracamy do kręgu cywilizacji okołoeuropejskiej. Po wyjściu z terminala napada na nas tłum taksówkarzy, którzy za jakąś horrendalną kasę chcą nas zawieźć do naszego obskurnego pensjonaciku gdzie zostawiliśmy samochód. Nie z nami te numery. W Iranie za tę kasę jeździło się setki kilometrów
. Na szczęście kawałek dalej, już po wyjściu ze strefy granicznej stoi jakiś dziadek wiekową ładą, który za normalne pieniądze zawozi nas do „pensjonatu” i usilnie próbuje nas przekonać, że to nie jest właściwe miejsce dla zachodnich turystów i za niewiele więcej zabierze nas do przyzwoitego hotelu. Na szczęście jakoś udaje nam się go przekonać, że my tam tylko parkujemy samochód i nie zamierzamy tam spać.
W tym miejscu Iranowi należą się małe słowa podsumowania. Iran trochę nas zaskoczył ale na pewno pozytywnie. Przede wszystkim bardzo miłymi i chętnymi do pomocy ludźmi. Jednocześnie nie ma tutaj znanej nam z arabskich krajów pewnego rodzaju nachalności – w Tunezji mieliśmy wrażenie, że każdy chce nam coś wcisnąć, wciągnąć do swojej knajpy, sprzedać i na nas zarobić. W Iranie może jedynie taksówkarze są nieco bardziej „zorientowani na klienta” ale też bez przesady.
Kolejna rzecz, która wywarła na nas bardzo pozytywne wrażenie – ludzie. Bardzo przyjaźni i zazwyczaj skorzy do pomocy. Europejczycy z dzieckiem wzbudzali wszędzie pozytywną sensację. Ludzie podchodzili do nas na ulicy i pytali się jak nam się podoba w ich mieście i wyrażali swoją wdzięczność za odwiedzenie ich kraju. Przy placu zabaw, na którym często bywaliśmy ludzie nas zagadywali i ucinaliśmy sobie miłe pogawędki „o życiu”. No dobra – bądźmy szczerzy mąż sobie ucinał pogawędki bo w tamtejszej kulturze obcy chłop z obcą kobietą lepiej żeby nie rozmawiał (oczywiście lepiej dla tej kobiety
). A Panie jakby mniej rozmowne były. Chociaż czasem próbowały się czegoś ode mnie dowiedzieć – niestety angielszczyzną władały dość mizernie żeby nie powiedzieć wcale więc konwersacje nie były zbyt rozbudowane. Za to junior nie wiedział co to bariera językowa – wśród dzieci na placu zabaw wyróżniał się tylko blond czupryną. Czym wzbudzał spore rozczulenie nieco starszych dziewczynek, które poczuwały się do opieki nad tym małym blondasem.
To co nie podobało nam się w Iranie to kultura ruchu drogowego a raczej jej totalny brak. Nigdzie nie spotkałam się z taką dziczą na drodze. Mongolia przy tym to był bardzo cywilizowany kraj. Naprawdę nie wiem jakim cudem nie zaobserwowaliśmy jakiegoś poważnego wypadku z udziałem pieszego. W dużym skrócie – przejście przez ulicę w Iranie to dla przeciętnego Europejczyka duże wyzwanie. Najlepsza strategia to iść prosto przed siebie nie rozglądając się na boki i liczyć na to, że kierowcy jakoś sprytnie cię ominą.
Kiedyś planujemy wrócić. Kiedy? Się zobaczy
.
Tyle podsumowania. Około południa ruszamy w dalszą drogę. Plan jest taki, że gdzie dojedziemy tam będziemy spali – bez spiny na jakiś cel. Udaje nam się dojechać do Goris. Śpimy w tym samym hostelu, jemy w tej samej knajpie (schemat ten sam – ciemno wszędzie, głucho wszędzie ale jak się weszło do środka to zapalali światła i dało się zjeść; tym razem w promocji dostajemy jeszcze ruskie dicho :-/).
Dzień był dość męczący więc nawet juniorowi udaje się w miarę szybko usnąć.