Czas wyruszyć dalej. Jedziemy na południe. Wyjeżdżamy z Erywania i kierujemy się na Chor Wirap – jeden z najsłynniejszych ormiańskich klasztorów, którego zdjęcie z Araratem w tle jest chyba w każdym folderze reklamującym ten kraj.
Droga w miarę przyzwoita, ruch malutki, jedzie się całkiem przyjemnie. Jeszcze przed południem docieramy na miejsce. Jest rzeczywiście bardzo ładnie – klasztor i Ararat wyglądają znakomicie. Miejsce jest ładnie odrestaurowane, kręci się trochę turystów (ale nie za dużo). Popatrzcie sami:
Po zwiedzaniu wsiadamy do samochodu i jedziemy dalej. Ponieważ Armenia klasztorami stoi tym razem obieramy kierunek na Noravank. Jedziemy przez wspaniałe góry, widoki przednie tylko zdjęć jakoś nie udało mi się zrobić – chyba zanadto byłam zajęta zabawianiem juniora.
Wreszcie jest nasz kolejny cel – pięknie położony w górach. Znakomicie odnowiony. Idziemy zwiedzać. Kompleks składa się z dwóch świątyń:
I małego stanowiska chaczkarów.
Eksploracja wszystkiego zajmuje nam niespełna godzinę.
Akurat jest pora obiadowa a na miejscu jest jakaś przyzwoicie wyglądająca restauracja. Niestety cała zarezerwowana na posiłki dla zorganizowanych grup . Trudno. Jedziemy dalej.
Kierujemy się na Goris – tam chcemy znaleźć jakiś nocleg. Po drodze odwiedzimy jeszcze stanowisko megalitów Zorats Karer niedaleko Sisan .
Po wyjeździe z Noravank dopada nas (a właściwie juniora) pierwszy kryzys wakacyjny – on dalej nie chce jechać, chce wracać do domu do swoich klocków, pociągów i misiów :? . Na szczęście po małym ataku histerii junior postanawia uciąć sobie drzemkę a my zastanawiamy się czy to aby był na pewno dobry pomysł i co będzie dalej.
Na szczęście kryzys był chwilowy. Jak tylko dojeżdżamy do Zorats Karer, młody się budzi, bierze oba misie, które szczęśliwie załapały się z nami na wakacje i ochoczo eksploruje ormiański Stonehenge. Stanowisko jest dość rozległe, młodemu się wyjątkowo podoba – chciałby dokładnie poznać każdy kamyczek. Cóż robić – tata próbuje okiełznać młodego i misie, mama na czas na zdjęcia.
Na miejscu spędziliśmy chyba z godzinę. Byliśmy praktycznie sami. Okolica bardzo ładna. Po jakiejś godzinie udało się przekonać młodego, że te kamyczki są jednak bardzo do siebie podobne i może nie warto ich aż tak dokładnie oglądać. Udało się. Możemy wsiadać do samochodu. Jedziemy dalej – do Goris.
W Goris znajdujemy nocleg – chociaż łatwo nie było – nasz pierwszy wybór niestety okazał się nietrafiony – tzn. właścicielka twierdziła, że wszystko ma zajęte. My tam nikogo nie widzieliśmy ale nie chcą nas to nie. Na szczęście drugie podejście okazało się skuteczne i znaleźliśmy pokój w niedużym hostelu.
Kolejne wyzwanie – trzeba się wyżywić. Idziemy „na miasto”. Jedna knajpa zamknięta, druga zabita dechami. No słabo to wygląda. W końcu trafiamy gdzieś gdzie przynajmniej z zewnątrz lokal wygląda na otwarty. W środku niestety ciemno wszędzie i głucho wszędzie, już chcemy się wycofać kiedy z jakiegoś „kantorka” wychodzi kobieta i pyta się czy my chacieli kuszać. Da, da – my chacieli kuszać. Zapala światła i otwiera dla nas knajpę . Zamawiamy jakieś proste dania – zamiast wybranych przez nas sałatek przynoszę nieśmiertelne ogórki z pomidorami –ale trudno. Jedzenie jest przepyszne. Jeden z najlepszych, a na pewno najtańszych obiadów na tym wyjeździe.
Posileni wracamy do naszego pokoju i idziemy spać.