27/28.09.2009.
Wyjazd z Łodzi o 21szej. Musieliśmy pojechać objazdem przez przewróconego tira przed Świeckiem, a potem już tylko monotonia autostrady niemieckiej z przerwą na małe spanko nad ranem. Na miejscu, w Loosdrecht, byliśmy ok.13 tej. Zaokrętowanie , szybki instruktaż i ruszyliśmy w drogę, żegnani przez bosmana . „Let God hebben jouw in protektion…” wyszeptał pobladłymi ustami. Ciekawe, co to znaczyło.
Wypłynęliśmy na spore jezioro, coby wprawy nabrać w kierowaniu korabem. GPS pokazał przed dziobem bezludne wyspy. Dobiliśmy do jednej, okazała się zagospodarowana- WC,umywalnie, śmietnik, przystań, kąpielisko- brzegi utwardzone, trawa przystrzyżona. Zaczęło zmierzchać…
Minął jakiś czas. P. wymyślił, zmaterializował i gonił króliczka (skąd tu się wziął?) i gdy było już zupełnie ciemno, wypuściliśmy na wodę wieniec z jedliny, z pływakami z orzechów włoskich, pokładem z płyty CD i zapalonym zniczem. Pijąc za spokój duszy Maćka (nasz zmarły niedawno przyjaciel, pomysłodawca wyjazdu na barkę) patrzyliśmy, jak wieniec oddala się kołysany zachodnim wiatrem. Światełko widzieliśmy jeszcze po 4 godzinach, a potem tylko łuny płonących osad na horyzoncie. Dobrze, że wyspa była pusta, bo nasze ryki i śmiechy niosły się daleko.