Spodziewałem się, że pierwszym napisem jaki ujrzę na lotnisku Ben Guriona w Tel-Awiwie będzie coś w stylu "Witamy w Izraelu". Tymczasem podjeżdżający autobus wyświetlał "Happy New Year". No tak, tego dnia Żydzi zaczynają swój Nowy Rok - Rosz ha-Szana. Nie jest to święto tak radosne jak w innych kulturach, bowiem rozpoczyna okres pokuty, ale trwa aż dwa dni, a konkretnie do drugiego następnego zachodu słońca.
Nie spieszy nam się do odprawy granicznej. Kontrole w Izraelu słyną ze swojej drobiazgowości, choć zazwyczaj dopiero przy wyjeździe, jednak i w momencie przylotu do kraju potrafią mocno przemaglować. Przepuściliśmy przed sobą cały tłum z naszego samolotu, przy kilku budkach nie ma prawie nikogo. Podchodzę pierwszy, dukam "hello". Pogranicznik nie zaszczycił mnie spojrzeniem ani odpowiedzią, zerknął na paszport, zeskanował i oddał go razem z wydrukowaną niebieską karteczką. Teraz już naprawdę jestem w Izraelu. Całość trwała może z 10 sekund. Za mną idzie Teresa, procedura powtarza się.
- Chodźmy po bagaż - mówię.
- No, a kiedy ta kontrola graniczna? - pyta.
- Właśnie była - śmieję się, bo oboje spodziewaliśmy się, że jednak potrwa to dłużej.
Kartka ze skanem twarzy to odpowiednik stempla wbijanego do paszportów (a nie żadna wiza, jak czasem ktoś napisze). Pieczątki z Izraela uniemożliwiają wjazd do wielu krajów muzułmańskich, więc zapobiegliwie wydaje się ersatze.
Lotnisko jest pustawe, wszystkie sklepy i lokale nieczynne. Izrael to państwo wyznaniowe, więc w święta w wielu miejscach odbijemy się od zamkniętych drzwi. Nie funkcjonuje transport publiczny - ani autobusy, ani pociągi. Do Tel-Awiwu dostaniemy się tylko taksówką (której cena czasem przekracza koszt biletu lotniczego), na szczęście do Jerozolimy kursują szeruty - busiki firmy arabskiej.
Jeżdżą one mniej więcej co godzinę i mamy pecha, bo właśnie jeden zniknął dosłownie chwilę wcześniej. Czekamy zatem na następny, cali spoceni. Czuć, że znaleźliśmy się na Bliskim Wschodzie.
Czas biegnie, a tymczasem obok nas zbiera się coraz więcej ludzi i gdy podjeżdża żółty bus, to tłum rzuca się do drzwi. Jakoś udaje nam się wsadzić bagaże i wbić do środka, ale sporo osób pozostaje na zewnątrz. Kierowca uspokaja, że zaraz zjawi się drugi samochód. Próbuje też wyrzucić z fotela chudego Koreańczyka, lecz ten kłóci się z nim po hebrajsku i w końcu zostaje.
Pędzimy w ciemnościach autostradami i drogami z niewielkim natężeniem ruchu. Koreańczyk wychodzi na osiedlu jakiejś niewielkiej miejscowości, a jego miejsce zajmuje siedząca dotychczas z tyłu inna Azjatka, która ciągle narzeka, że pas jej się nie zapina. Ja z kolei całą podróż zastanawiam się nad narodowością faceta za kierownicą - wygląda na Araba, przez telefon gada po żydowsku, na smartfonie wyświetla mu się wszystko... po rosyjsku, a prowadzi jak prawdziwy Polak .
Około 22-giej docieramy do hostelu w Jerozolimie. Meldunek, zrzucenie bagaży i szybka wyprawa do baru, gdzie dostajemy powitalne piwo - pierwszy koszerny sikacz .
Jestem tak podekscytowany i szczęśliwy, że najchętniej w ogóle nie szedłbym spać - już nie umiem doczekać się rana!
----
Do Izraela mieliśmy lecieć już w ubiegłym roku, jesienią. Niestety, tydzień przed datą odlotu wszystko skomplikowały kwestie zdrowotne. Bilet przepadł, ale większość pieniędzy została. Pod koniec września 2019 spróbowaliśmy po raz drugi. Cały czas bałem się, że znowu coś wypadnie...
Na dzień dobry otrzymaliśmy dokładną kontrolę na lotnisku w Krakowie - sprawdzano nas na obecność śladów materiałów wybuchowych. A przecież się ogoliłem . Potem już tylko zająć miejsce w latającej puszcze... Jak ja nie cierpię startów! Na szczęście tym razem już po kilku minutach organizm odzyskał równowagę i mogłem gapić się przez okno. Było brudne i oślepiało mnie słońce, ale coś tam dojrzałem - tu chyba kończą się Tatry.
Później przez długi czas nie ma żadnych charakterystycznych punktów na ziemi - jakieś niedokończone autostrady, miasta, wioski, pola, ale nie mam pojęcia gdzie dokładnie jesteśmy. Brakuje ekranu dostępnego w "normalnych" liniach lotniczych.
Dopiero po kilkudziesięciu minutach dostrzegam wielką rzekę - ani chybi Dunaj. I wreszcie miejsce, które mogłem odnaleźć na mapie: granica bułgarsko-rumuńska, wyspa Copaniţa (mniejsza) oraz Kozdłoduj (Козлодуй, większa). Z dołu dopływa Jiu, która swój początek ma w rumuńskich Karpatach.
Znowu obraz w dole staje się monotonny... Zaczynam lekko się nudzić i nie tylko ja, bo samolotem podróżuje grupa hałaśliwych Niemców, którzy wolny czas zabijają kolejnymi piwami. Oprócz nich cała masa Rosjan i polska wycieczka - a myślałem, że grupy zorganizowane latają czarterami.
Teresa czyta artykuł o pijaństwie w Związku Radzieckim i u Putina. Też bym się napił! Przed wylotem mama dała mi dwie seteczki swojskiej cytrynówki i poradziła opróżnić; wie, że boję się latać, a wiadomo, że alkohol pozwala ostudzić nerwy. Łyknąłem jedną buteleczkę i to był błąd - bać się bałem dalej, natomiast zrobiło mi się strasznie ciepło i zachciało sikać . Drugą setkę w samolocie spożyłem tylko dla smaku, ponieważ w tym momencie czułem się całkiem nieźle.
Nagle widzę, że 10 kilometrów niżej następuje gwałtowna zmiana - pojawia się migocząca tafla wody. Przecieram oczy - kurde, Dardanele! Widać nawet statki płynące cieśniną oddzielającą Europę od Azji!