Stacje Drogi Krzyżowej zaczynają się w dzielnicy muzułmańskiej, a kończą w chrześcijańskiej, w Bazylice Grobu Bożego. Czasem są niepozorne i łatwe do przegapienia, innym razem mają bardziej rozbudowaną opcję, ale przy każdej przeważnie kręcą się grupy pielgrzymów. Dominującym językiem wśród nich jest... rosyjski!
Rosjanie są wszędzie. Już w samolocie stanowili przynajmniej jedną trzecią pasażerów. W Jerozolimie wyskakują z każdej dziury i z każdej ulicy. W Bazylice Grobu Bożego tak ze 70% wszystkich osób rozmawiało po rosyjsku. Nie wiem czy Putin zaczął dofinansowywać pielgrzymki czy dostali jakiś prikaz, ale strach było zaglądać do lodówki...
Obowiązkowym elementem rosyjskiego pielgrzyma w czasie Drogi Krzyżowej był krzyż. Inne nacje też je nosiły, ale raczej jeden wielki, a wśród Rosjan każdy musiał mieć swój, im cięższy, dłuższy i bardziej zdobiony, tym lepiej. Takie stoisko musiało zaspokoić ich wszystkie wymagania, chodzili potem z tymi krzyżami w podniesionych rękach niczym z mieczami, torując sobie drogę.
Dzielnica żydowska wygląda inaczej niż pozostałe - zabudowa jest tu przeważnie nowa, kilkudziesięcioletnia. Jordańczycy, po wygnaniu w 1948 wszystkich Żydów z terenu Starego Miasta, rozpoczęli wyburzanie ich sektora. W ciągu 19 lat rozebrano trzecią część budynków, uszkodzili wiele pozostałych. Występują rozbieżności odnośnie miejsc kultu: niektóre dane mówią, iż z 27 synagog zniszczono 22, inne, że rozpieprzono wszystkie z wyjątkiem jednej na terenie całej starówki. Synagogi i bożnice wysadzano w powietrze i bezczeszczono, zamieniano w stajnie i kurniki. Nie oszczędzono nawet kilkusetletnich zabytków. W miejsce Żydów ulokowano uchodźców z terenów zajętych przez Państwo Izrael, a ostatecznie planowano utworzyć tu wielki park. Na mapach turystycznych wydawanych przez Jordanię dzielnica żydowska nie istniała.
Karta historii odwróciła się w 1967 roku, gdy po błyskawicznym pokonaniu wszystkich arabskich przeciwników Żydzi zajęli całą Jerozolimę i oczywiście swoją dawną dzielnicę. Rozpoczęła się odbudowa, ale też... wyburzanie. Jej północno-wschodnią część zajmował niewielki
kwartał marokański - taka dzielnica w dzielnicy. Pechowo leżał tuż przy największej współczesnej świętości wyznawców judaizmu, czyli
Ścianie Płaczu. "Marokańczyków" eksmitowano w trybie natychmiastowym, a kilkaset domów i dwa meczety zrównano z ziemią, aby zrobić miejsce dla żydowskich tłumów przybywających do odzyskanego miejsca modlitw.
Dziś zamiast dzielnicy marokańskiej rozciąga się wolna przestrzeń, choć tej też ubywa, bo ciągle coś się tam nowego buduje. Poniżej punkt widokowy na święte obiekty obu nienawidzących się religii i zalewany cementem dach, który psuje kompozycję.
Niedaleko można obejrzeć ruiny romańskiego kościoła i szpitala Najświętszej Maryi Panny. Wybudowany w czasie wypraw krzyżowych dla pielgrzymów z krajów niemieckich, przez pewien okres czasu był w rękach
Zakonu Krzyżackiego, który właśnie od tej świątyni wziął swą oficjalną nazwę.
Ulice i place są czyste, bez śmieci, zupełnie nie jak na Starym Mieście. Brak odpadających tynków i wszechobecnych kabli. Można odnieść wrażenie, że to w ogóle inna miejscowość! Nie słychać krzyków sprzedawców oraz nawołujących się znajomych, prawie nie widać wycieczek, za to sporo osób z przewieszonymi przez ramię karabinami, ale ubranych po cywilnemu - pewnie na urlopie lub po służbie.
Dzisiaj dzielnicę żydowską zamieszkuje około 2 tysięcy osób (w tym wielu ortodoksów), jest więc luźno w porównaniu z częścią arabską i chrześcijańską. A jeszcze na początku XX wieku populacja mojżeszowa liczyła 19 tysięcy!
Zamiast straganów mamy eleganckie sklepy: to najbogatsza i najdroższa część starówki, ceny w podziemnym pasażu są wyraźnie wyższe niż u sąsiadów.
W środku znajduje się synagoga Hurwa (Churba) zwieńczona charakterystyczną kopułą. Zrekonstruowano ją dziewięć lat temu.
Ciekawostką historyczną jest
Cardo Maximus - antyczna ulica przecinające niegdysiejsze rzymskie i bizantyjskie miasto na osi północ-południe. Położona 6 metrów poniżej obecnego poziomu ulicy - taka jest różnica wysokości między Jerozolimą XXI wieku a Jerusalem z Nowego Testamentu.
"Protokoły Mędrców Syjonu", wydanie kolekcjonerskie.
Pora na ostatnią, najmniejszą dzielnicę -
ormiańską. Często się o niej zapomina, choć znajduje się w niej kilka ważnych obiektów i restauracji z kuchnią kaukaską.
Kościoły pominę (miałem wrażenie, że tam prawie nie ma żadnych "normalnych" mieszkańców, a sami księża
), ale warto wspomnieć o cytadeli Dawida - tureckiej twierdzy, najmasywniejszym fragmencie murów miejskich - leży ona właśnie na terenie dzielnicy ormiańskiej.
Jeśli ktoś jakimś cudem dotrwał do tego momentu, to przekonał się, że jest co oglądać w Jerozolimie, a przecież opisałem tylko Stare Miasto i to wybiórczo, bez najważniejszych punktów. Nie wyobrażam sobie, jak niektórzy próbują zaliczyć stolicę w jeden dzień lub kilka godzin. Fakt, główne atrakcje zobaczymy, ale goniąc się jak spuszczony z łańcucha pies.
Kiedy człowiek tak nieustannie chodzi i chodzi, to mimo niewielkiej odległości między murami miejskimi w końcu nadejdzie taka chwila, że będzie chciał usiąść i coś zjeść. Wybór jest spory, ceny też.
Posiłek u chrześcijan, przy tabliczce informującej Jezusa aby nie palił (rosyjska wycieczka była niepocieszona, że nie ma piwa).
I obiad u muzułmanów: menu wszędzie podobne - szawarmy, souvlaki, hummus i nieśmiertelne falafele. Za taki zestaw liczą sobie 80-110 szekli. Oczywiście można konsumować taniej, zwłaszcza poza śródmieściem i w budkach, ale nie chciało nam się daleko biegać.
Niektóre lokale przeżywają prawdziwe oblężenie - do tego na zdjęciu prawie cały czas stała nawet kilkunastoosobowa kolejka! Jak tylko zwolnił się stolik, to natychmiast zjawiali się kolejni chętni - zazwyczaj bogaci Arabowie w strojach pasterzy i - rzecz jasna - Rosjanie. Później dowiedziałem się, że podobno serwują tu najsmaczniejsze falafele w mieście... Podobno. Na pewno żadna kulka się nie zmarnuje: jeśli ktoś nie zje falafela, to kelnerzy ładują go z powrotem do miski i podają następnym.
Pragnienie nieźle gasi sok z wyciskanych owoców - najlepsze są z granata lub cytryny z miętą. Cena stała, z małą szansą na stargowanie.
Jerozolima to mieszanka obrazów, dźwięków, smaków i zapachów. Wiecie jaka woń najczęściej i najbardziej uderzała w mój nos? Nie przyprawy, nie grille, nie ćwiartowane zwierzaki, nie owoce... Zapach moczu! Czułem go niemal cały czas, wystarczyło tylko wyjść z kościoła albo jakiegoś cywilizowanego miejsca. Szczynami cuchnęło w uliczkach, w zaułkach, wśród zieleni, a także poza Starym Miastem.
Mocz i Rosjanie - oto co utkwiło mi w głowie
.