C.d.
9-10 Czerwiec
Niestety nasz pobyt na Folegandros dobiegł końca. Ostatni dzień to już pakowanie i czekanie na wyjazd. Jesteśmy trochę przygnębieni tym, że co raz wyraźniej już widać koniec naszych wakacji, a do tego mamy trochę obaw jeśli chodzi o następny cel naszej wyprawy czyli Thirę, popularne Santorini. Zastanawialiśmy się dosyć długo czy tam jechać, baliśmy się tłumów
i komercji ale w końcu stanęło na tym, że być na Cykladach i nie odwiedzić Santorini to tak jak być w Egipcie i nie zobaczyć piramid. Z chęcią zostalibyśmy na Folegandros jeszcze dłużej, ale cóż..., w każdym razie na pewno tu jeszcze wrócimy.
Wieczorem wychodzimy jeszcze do "naszej" restauracji na ostatnią kolację i ostatni dzbanek wina.
W restauracji zostajemy zaskoczeni pożegnaniem nas przez właścicieli. Wyściskani, obdarowani pysznym serem z Folegandros wracamy do pokoi. Rachunku za ostatnią kolację też w zasadzie prawie nie zapłaciliśmy.
Ok. godz. 2 w nocy wstaje Vangelis i na dwa razy zawozi nas do portu. Prom powinien przypłynąć o 3:30. Płyniemy liniami
Zante Ferries, miejsca rezerwowaliśmy przez agencję
Diaplous Travel. Bilety odebraliśmy kilka dni wcześniej w Chorze, biuro bardzo łatwo znaleźć, znajduje się na centralnym placu Chory na który przyjeżdżają autobusy. Cena biletu to jakieś 8 euro za osobę dorosłą.
Prom Adamantios Korais, ten sam który widzieliśmy wcześniej na Ios, przypływa z około półgodzinnym opóźnieniem. Żegnamy się z Vangelisem i wchodzimy na pokład. Rejs okrężną drogą przez Sikinos, Ios trwa 3,5 godziny.
Wysiadamy ze statku i od razu widzimy ogromną różnicę pomiędzy Folegandros a Santorini.
Pełno ludzi, samochodów, autokarów, naganiaczy chętnych na kwatery i na wypożyczenie samochodu.
W porcie miał na nas czekać ktoś z wypożyczalni samochodów
Emver z zamówionym wcześniej przez nas Fiatem Doblo. Krążymy po porcie, po parkingach ale niestety nigdzie go nie znajdujemy. Odbieramy jeszcze w porcie bilety powrotne do Pireusu i wchodzimy do pierwszej z brzegu wypożyczalni samochodów(jest ich w porcie kilka ta nazywała się chyba Kronos). Za 100 euro za dwa dni wypożyczamy Fiata Scudo. Samochód może nie najładniejszy, ale bardzo dla naszej szóstki praktyczny, spokojnie mieścimy się wszyscy z walizkami. W międzyczasie dzwoni do nas ktoś z Emvera i mówi że nie przyjechał do portu
o czasie bo i tak promy zawsze się spóźniają. Grzecznie dziękujemy i informujemy, że już mamy samochód. W sumie dobrze się stało bo Fiat Doblo nie dość, że mniejszy od Scudo to jeszcze mieliśmy za niego zapłacić 135 euro.
Krętą drogą pniemy się do góry, tankujemy samochód i jedziemy
w kierunku stolicy wyspy, która zresztą też nazywa się Thira. Rozglądamy się wkoło, pełno sklepów, stacji benzynowych, wypożyczalni samochodów, delikatnie mówiąc średnio nam się podoba.
W mieście duży ruch, błądzimy trochę, pytamy się ludzi i w końcu znajdujemy kolejną nasza kwaterę
Blue Sky Hotel. Płacimy 40 euro za pokój 2+1 za noc, w cenę wliczone jest skromniutkie śniadanie, a także transport do portu, hotel posiada swój autobus. Za hotelem jest też basen. Jeśli już ktoś musi już spać w Thirze (odradzam!) to ze względu chociażby na cenę, miejsce jest warte polecenia.
Nie ma sensu szukać kwater z widokiem na calderę(krater), płacić 200 czy 300 euro za dwójkę i uważać żeby ktoś nie nadepnął człowiekowi na głowę. Może się komuś narażę, ale miasto Thira zrobiło na nas złe wrażenie. Wszechobecna komercha, pełno ludzi, pomimo pięknych widoków na Calderę, to zdecydowanie nie nasze klimaty. Jeśli już szukać plusów to olbrzymia konkurencja wymusza bardzo niskie ceny wypożyczenia skutera lub quada (odpowiednio 8 i 5 euro za dzień). Jeździ ich tu ogromna ilość.
To co piszę to oczywiście moje subiektywne odczucia, no bo przecież każdy lubi coś innego.
W hotelu jesteśmy za wcześnie, na zakwaterowanie musimy poczekać parę godzin, ponieważ teraz trwa sprzątanie. Zostawiamy walizki, idziemy coś zjeść i ruszamy oglądać Thirę.
Spacerujemy trochę po uliczkach, robimy trochę zdjęć, wysyłamy kartki.
Znajdujemy górną stację kolejki linowej, którą zjeżdżamy na dół do starego portu. Cena kolejki to 8 euro za dorosłego i 4 za dziecko.
Na dole szok, tłum ludzi, a kolejka na powrotny wjazd na górę tak na oko, wygląda na kilka godzin stania. Mamy teraz dwa wyjścia, albo wjechać na górę na osiołkach, albo brnąć do góry z dziećmi po nieprzespanej nocy w czterdziestostopniowym upale, mijając co chwilę tabunu puszczonych samopas osłów i koni, uważając cały czas żeby nie wdepnąć, chociaż czasem to niemożliwe, w stosy zwierzęcych odchodów.
Ja ze względu na czteroletniego syna wybieram jazdę osłem, a reszta idzie dalej piechotą.
Początkowo jazda osiołkiem jest wolniejsza niż wejście na nogach, zwierzę jak pisałem wcześniej, jest puszczone samopas i po prostu kiedy chce to staje na odpoczynek. Potem doganiają nas inne osły
i w stadku podróż jest już dużo szybsza. Współczuję uciekającym momentami piechurom. Tej całej przejażdżki nie traktuję jako atrakcji turystycznej, a jako zło konieczne, tych osiołków jest po prostu szkoda.
Czekam trochę u góry na resztę. W końcu pojawiają się źli i zmęczeni.
Nie będziemy stolicy wyspy miło wspominać. Nie żebyśmy żałowali przyjazdu tutaj, widoki są naprawdę ładne, zobaczyć i samemu się przekonać jak tu jest, warto, ale raczej już tu nie wrócimy.
Wracamy do hotelu, wnosimy walizki, kąpiel, drzemka, wieczorem krótki spacer i tak kończy się nasz pierwszy dzień na Santorini.
CDN