20. sierpnia – opuszczamy Grecję. Pełni niepokoju oraz obaw przed nieznanym wyruszamy w stronę granicy na północnym zachodzie Grecji, za którą to wznoszą się górzyste tereny krainy zwaną Albanią – krainy zbójców oraz miłośników mercedesów. Wszyscy nas przed nią ostrzegali, odradzali, dawali na mszę za nasze powodzenie... i to nie za nasze udane wakacje, ale za powrót w jednym kawałku. Do pokonania mieliśmy paręset kilometrów, także przed wyjazdem odpicowaliśmy brykę (obmyliśmy szlauchem), zakupiłem w greckiej aptece 4 antybiotyki (bo są bez recepty), a 50km przed granicą zatrzymaliśmy się jeszcze na grecką kawkę.
Praktycznie zero ruchu do granicy albańskiej potęgowało obawy.
Nie taki jednak diabeł straszny jak go malują, granicę przekroczyliśmy sprawnie, a że nie mieliśmy nic zarezerwowanego, tylko od nas zależało, gdzie się udamy. Mieliśmy 2 pomysły – Saranda lub Ksamil.
Droga do Sarandy jest w umiarkowanym stanie, w większości jak polska wieś, a miejscami są odcinki bez asfaltu bądź z olbrzymimi dziurami.
Sama Saranda sprawia wrażenie, jak na Albanię bardzo luksusowe, co zapewne mija się z rzeczywistym stanem tego kraju, przypomina bardziej takie miejscowości jak budujące się Hammamet w Tunezji czy Sharm El Sheikh w Egipcie.
Ze względu na wysokie ceny w centrum, stwierdziliśmy, że pojedziemy dalej - do Ksamil. Sama mieścina już na wjeździe sprawia odmienne wrażenie niż Saranda, chociaż też jest w połowie budowy, to nie są to już wielkie hotele czy wieżowce, tylko rodzinne pensjonaty. Częsty też jest widok pozawalanych szkieletów pensjonatów, co spowodowane jest samowolką budownictwa, bez architektów, pozwoleń, na byle jakim, niestabilnym terenie.
Nie bez małego problemu udało nam się znaleźć lokum. W założeniu wynikającym z posiadanej wiedzy, postanowiliśmy nie dawać więcej za apartament jak 20 euro. Trzeba przyznać, że mieliśmy dość wygórowane oczekiwania, tj. klimatyzacja, widok na morze. Z tego drugiego musieliśmy jednak zrezygnować, ponieważ żaden właściciel nie chciał wynająć takiego apartamentu na jedynie 3 dni. Mimo wszystko udało nam się znaleźć ładny pokoik w cenie 20 euro u sympatycznego Albańczyka.
Taka atrakcja dla miastowych – osiołek przed budynkiem
który nam czasem wesoło ryczał? gdakał? Darł ryja w każdym razie
Po wypakowaniu rzeczy, udaliśmy się na mały rekonesanso-posiłek. Tu pierwsza niemiła niespodzianka - zachowanie sklepikarza wymieniającego walutę. Na drobną próbę targowania zareagował chamsko oraz rzucił nam przed nos plik eurasów, pokazując nam „gdzie nasze miejsce”. W pierwszej restauracji, jak się okazało dość ekskluzywnej, ceny greckie, tj. ryba 45zł, piwo 8zł.
Wypiliśmy po piwie, a na posiłek znaleźliśmy inną restaurację z bardziej albańskimi cenami. Sałatka grecka kosztowała tam 5zł, a pizza 10zł. Niestety tak bardzo byliśmy głodni, że zamiast łapać za aparat, dorwaliśmy się do pizzy, była pyszna
Ogólnie miejsce całkiem urocze.
Wieczorkiem uraczyliśmy naszego gospodarza czarnym Okocimiem, który rzekomo bardzo mu smakował, po czym udaliśmy się do naszego klimatyzowanego pokoju, bo na polu nie dość, że gorąco, to mnóstwo komarów. Tu kolejna przykra niespodzianka
brak prądu. Podobno albańska sieć elektryczna nie nadąża za potrzebami, z usłyszanych opowieści dowiedzieliśmy się, że 20 lat temu elektryfikacja była na poziomie Polski z lat 50. Mądrzejsi o to doświadczenie radzimy do Albanii zabierać własny generator prądu
albo jechać w chłodniejszych miesiącach.