DZIEŃ DRUGI, PRAWIE DOJAZD NA I MIEJSCE POBYTU
Wstajemy w miarę wcześnie. Trzeba gnać! Najważniejszą czynnością jest dla mnie kontrola stanu oleju. Po zeszłorocznej przygodzie z przegrzanym silnikiem pod Lionem w poprzedniej maździe MPV dmucham na zimne. Po kontroli dolewam litr oleju uznając, że spalanie mieści się w normie i ruszam na wypasione śniadanie.
Szeged opuszczamy o 7.50 gnani przez sine chmury, z których po chwili spada deszcz tak gęsty, że jadąc autostradą do przejścia z Serbią 30 km/h ledwo widzę znaki i drogę zjazdową. Ucieczkę przed oberwaniem chmury poprzedza tankowanie (57 litrów/ 676 km) i zakup płynu, który będzie nam czyścił szyby z much :@)
Na granicę docieramy o 8.20 ciesząc się, że przed nami tylko 5-8 samochodów. Cieszymy się tak przez kolejną godzinę, z minuty na minutę coraz mniej. Jak długo może trwać odprawienie 5 samochodów?!
O wpół do dziesiątej opuszczamy granicę i gnamy w nieznane. Po drodze mijamy kilka bardzo ładnych hoteli, moteli, pensjonatów, których nie widziałem w necie. Ciekawe, ile kosztuje tu nocleg?
Z drogi, ponieważ jadę zgodnie z przepisami, próbują nas zepchnąć tiry. Trąbią, zajeżdżają .. raczej mnie nie lubią. W cieniu mostów kryją się wąsaci policjanci - nie chcę ryzykować mandatu. Obecność policjantów działa na mnie kojąco - mają nowe trzystasiódemki i wyglądają cywilizowanie. Drogi są bardzo, bardzo dobre. Jadąc dalej zgodnie z przepisami mijam kolejne patrole ...
Po godzinie mijamy zjazd na Novi Sad (10.30), około 11 wjeżdżamy do Belgradu, przez który jedziemy ok. 20 minut. Widok jest przygnębiający. Na ulicach mijamy dziesiątki żebraków, meneli, zbieraczy odpadków, czyścicieli szyb. Miasto jest duszne, bez wyrazu, w-brzydki-sposób-kiedyś-nowoczesne, biedne.
Robi się coraz cieplej, coraz później, kombinujemy, gdzie by tu odpocząć i coś zjeść.
Zajeżdżamy do motelu Stari Hrast, gdzie kombinowałem, że ewentualnie się przekimamy (drugi nocleg), jak droga pójdzie słabo. Ale nie poszła. Jest 12.20 i chcemy się już zatrzymać. Wysiadamy.
Dopytuję kelnera o kurs euro - 1 euro, to ok. 900 ichnich jednostek. Jest dobrze. Zupa ma kosztować z 0,80 e, sałatka szopska 1e, spaghetti itp. ok. 1-3 euro. Wchodzimy w to :@) Zamawiany spaghetti bolonese dwa razy, szopską sałatkę (pomidor, ogórek, tary ser kozi albo jakiś taki plus świeże bułki), soczki, wodę i danie ze zdjęcia - wspaniałą gęstą zupę z przepysznymi kiełbasami i czymś, co uznałem za grillowany kurzy cycek. Kelner przynosi po pewnym czasie sałatkę, co wprawia nas w dobry nastrój. I od teraz jest już tylko gorzej. Spaghetti to makaron z mięsnym sosem (skwarki), który nie jest pomidorowy, a raczej olejowy - dzieci wymiękają, czekają na moją zupę. Moja zupa, to gliniany garnek, w którym odnajduję 2 niejadalne kiełbasy (bardzo tłuste i bardzo wyraziste w smaku). Kurzy cycek okazuje się być kawłem słoniny z cieniutkim śladem mięsa. Wszystko pływa w zawiesinie, która dzieli się na czterocentymetrową warstwę tłuszczu (z góry oczywiście) i papkę grochowoziemniaczaną. Próbuję jeść. Nie chcę być wybredny, ale nie daję rady. Boję się, że postoje po takim obiedzie mogą być częste i długie. A mamy dziś dojechać do Grecji!
Nagle pojawia się światełko w tunelu. Argument, którego będę się trzymał podczas negocjacji z kelnerem! W moim daniu pływa wielka czarna włochata mucha! Idę do kelnera i mówię, że już dziękuję i co on na to? On wytwarza na swej twarzy nierozszyfrowalny grymas, mówi coś po serbsku w czeluść okienka do wydawania posiłków i wychodzi z zupą z sali. Czekam, ale kelner nie wraca. Siadam przy stoliku. O! Jest. Ale mnie już nie rozpoznaje uznając sprawę za załatwioną. Przywołuję go gestem, by zamówić z wymalowanym na twarzy niezadowoleniem kawę. Black, espresso, without milk ... to rozumie. Problem pojawia się przy kawie mlekiem. Kelner mruga oczami - nie kuma white, with milk, mleko, milch ... w końcu mówi aaaaaaa i znika. Przynosi espresso i ... kakao. Zastanawiamy się, czy robi sobie jaja, ale nic nie robimy z podyskusyjnymi wnioskami. Dzieci piją żony kakao, a ja idę płacić. Postanawiam nie dać mu napiwku i dla komplikacji (własnej) zapłacić kartą. Okazuje się to ogromnym problemem, ale udaje się. Wyjeżdżamy głodni i źli na słabo ulokowane 9 euro. Po drodze zjadam profilaktycznie paczkę słonych paluszków, która ma mnie uratować przed rozstrojem żołądka.
O 14 mijamy Paracin, o 14.30 Nis, czyli zjazd na Bułgarię. Granicę osiągamy o 16.40, 1870 kilometrów od domu. Bramki w Serbii kosztowały nas 4 + 3 + 8 + 2,5 euro (czyli 18 euro za przejazd – Austriacy biorą 7,5 euro za winietę na tydzień ... o zgrozo!).
Potem Skopje (17.00) i tankowanie (48 litrów/ 653 km, 40 e) w celu pozyskania macedońskich dinarów. A czemu? A temu: na pierwszej bramce mamy zapłacić 50 dinarów, czyli (według bramkowego) 1 euro. Ponieważ mam 2 euro, to płacę 2, bo pan nie ma wydać. Druga bramka, 60 dinarów, to (według kolejnego bramkowego) już 2 euro ... a ja mu płacę 1, bo akurat je znalazłem i poza nim mam tylko całych 50 i co mi zrobisz? Pan jest obrażony, ale macha ręką, bym jechał. Na stacji wlewkowy sprzedaje mi za 10 euro 600 dinarów i mówi, że do granicy wystarczy. Ufam mu. Do granicy jest tylko jedna bramka, albo żadnej - nie pamiętam. Mam na pamiątkę 600 dinarów w różnych nominałach, między innymi ładny banknot z pawiem, który za tydzień otrzyma moja córka od wróżki zębuszki za utraconą dwójkę :@).
Macedonia jest piękna - piękne widoki, dobre drogi, zadbane gospodarstwa przy droge. Góry nie są tu posępne - zachęcaja do podziwiania ich i wspinaczki. Dolinami płyną rzeki; złamane nierównościami terenu tworzą piękne wodospady i zakola. Mijamy tunel wspominany w relacjach forumowiczów - rzeczywiście - jest dziurawy. W drodze powrotnej zatrzymam się, bo go zobaczyć dokładniej i sfotografować.
Im dalej na południe, tym niebezpieczniej ze względu na niefrasobliwych kierowców. Za kilka dni przekonamy się, że wyczyny macedońskich samochodziarzy to nic w porównani z kierowcami w Grecji. O wielkiej fantazji kierujących świadczą dziesiątki przydrożnych krzyży i kapliczek ...
O 18.50 jesteśmy w Gevgeliji, w Grecji!
Pogranicznicy uśmiechają się, jest miło i radośnie. Czas leci o godzinę do przodu, lecz moją najlepsza żona prosi o trzymanie się naszego czasu, co czynię aż do końca pobytu w Grecji i niniejszej relacji.
Pół godziny później robi się już ciemno, a z krzaków wyłażą żółwie. Część z nich wylazła wcześniej i podziwiam tylko ich zwłoki. Córka płacze, że ja je widziałem, a ona nie (bo siedzi z tyłu) . Jest to wyraźny sygnał, że pora na przystanek.
O 20.40 zajeżdżamy do hotelu w Salonikach. Jest tam basen, klimatyzacja, osobno płatne śniadanie. Korzystamy tylko z noclegu (65 euro).
Sprawdzam stan licznika - jesteśmy 2098 kilometrów od domu.
Do silnika dolewam 0,5 litra 5W40 :@)