PRZYGODA NA GRANICY
Nostalgicznie jedziemy na północ. Mijamy kolejne zjazdy, miejscowości, czasem jedziemy autostradą, czasem wąskimi, drugorzędnymi drogami, przez centra nadmorskich miejscowości.
Zachwycamy się po raz ostatni pięknem krajobrazu - mijamy łyse góry, które przypominają nam widoki z chorwackiej autostrady, malownicze wysepki, które przypominają nam Kornaty (
http://www.hg-nekretnine.hr/CMS/0104/Rep/kornati.jpg ), których z resztą nie widzieliśmy nigdy na żywo :@)
Z trwogą przyglądamy się kłębom dymu - w oddali szaleje pożar, latają helikoptery i samoloty gaśnicze - oby tylko autostrada nie była zablokowana! I nie jest.
Zatrzymujemy się na tankowanie i krótki postój, podczas którego silnie motywujemy córkę, by pozbyła się wreszcie dyndającej od tygodni górnej dwójki. Piszę o mlecznym zębie. O 19 ząb się urywa, a córka żyje nadzieją, że od wróżki Zębuszki dostanie pieniążek przedstawiający jakieś zwierzę. Życzenie spełnia się - Zębuszka przyniesie 1 greckie euro z sową i 10 dinarów w postaci banknotu z pawiem.
O 19.20 mijamy zjazd na miejscowość Veria, co nam przypomina nie fajną przygodę z jeżdżeniem po brzoskwiniowym państwie. Dodaję ochoczo gazu. Po pół godzinie, o 19.50, jesteśmy pod granicą z Serbią.
Wjeżdżamy do miasteczka Polykastro uważnie omijając wychodzące na żer greckie żółwie.
Zatrzymujemy się w hotelu na przedmieściach. Obok jest stacja benzynowa, a naprzeciwko jakiś peep-show lub czy agencja w jednym budynku z warsztatem samochodowym. Żona sugeruje, że śmieszne zdjęcie by było, a mi się znów nie chce szukać aparatu :@(
Pokoje są. Pan ustala z panią cenę dla nas. Ponieważ widzę na ich twarzach wahanie postanawiam się targować. Pan wygląda na urażonego, że niby i tak nas mało skasował, że pokoje są droższe i tak dalej - w końcu schodzi o 5 euro. I dobra. Za nędzny pokój płacimy 50 euro, za śniadanie chcą nas policzyć po 5 euro za osobę. Nein, danke - kupimy sobie w piekarni bułki z rodzynkami i mleko!
Pan żali się, że terminal to tylko szef obsługuje, że nogę ma w gipsie i że teraz mam zapłacić i to gotówką.
Faktycznie - nogę ma w gipsie, może dlatego każde nam płacić z góry? Że niby nas jutro nie dogoni, jak będziemy uciekać z tego hotelu?
Idziemy spać, bo jutro musimy dotrzeć na Węgry!
Wstajemy wcześnie, opuszczamy hotel, robimy zakupy w piekarni i suniemy do Macedonii.
Na granicę docieramy już po 10 minutach, czyli o 6.50.
Zdziwieni uciekającymi kilometrami i oszczędzonym czasem mijamy Skopje (8.10) i granicę z Serbią (8.30). Strasznie nas to dziwi - w przeciwną stronę trwało to znacznie dłużej!
W międzyczasie zatrzymujemy się w "dziurze pomiędzy tunelami" Naprawdę ciekawa rzecz - droga wiedzie tunelem pod jedną górą, potem tunel urywa się na około 100 metrów, by dać miejsce urosnąć drugiej górze i kolejnemu tunelowi. Jeśli ktoś nie rozumie, o czym piszę, to niech da znać - wyjaśnię dokładniej :@)
Więc o wpół do dziewiątej mijamy granicę z Serbią, o 10.40 Nis, tankujemy sobie, pijemy kawę i jedziemy dalej.
Tankowanie odbywało się na cywilizowanej stacji (zdaje się shell-a). Problem polegał jedynie na tym, że rzekomo terminal im nie działał, no i nie bardzo chcieli przyjąć euro - to znaczy chcieli, ale na swoich zasadach.
Te zasady brzmiały "daj kasę, a reszty nie mamy ci jak wydać". Pani wzięła więc moje euro i umawiała się z koleżanka po serbsku, ile ma mi dać czekolad. Zrozumiałem to i zaprotestowałem, że nie chcę czekolady. Panie się zdziwiły, że rozumiem po serbsku (a zrozumiałem tylko "czekolada", a reszty się domyśliłem) i zaczęła się zabawa w rozmienianie.
Nie ukrywam, że nie umiałem w nią grać i ostatecznie nie wiem, ile zapłaciłem.
Odbywało się to tak - daj pięćdziesiąt - ja ci dam dwadzieścia - to ty mi teraz to osiem - masz tu trzy- o, już prawie dobrze - to jeszcze masz tu wodę - dobrze - może być nie z lodówki - i masz tu jeszcze ten płyn do szyb ...
Obok była firmowa kawiarnia. Poprosiłem o espresso i zrobiłem test - za kawę zapłaciłem 2 euro - kartą.
Jedziemy dalej. Po pierwszej mijamy Belgrad, po drugiej zjazd na Novi Sad, o piętnastej Suboticę, a po kolejnych trzydziestu minutach docieramy do granicy Unii Europejskiej.
Łzy wzruszenia stają nam w oczach.
Jesteśmy w domu!
A po drodze minęliśmy tyle tureckich aut na niemieckich blachach. Jesteśmy przed nimi, a przed nami granica, a na granicy cztery wolne bramki, a do każdej z nich cztery samochody.
Postoimy najwyżej godzinkę i sru - dalej. Może nawet do Budapesztu dziś dojedziemy!
ŻENUJACA PRZYGODA SENSACYJNA. NIE MOJA WINA - WSTYD MÓJ
Ponieważ jesteśmy bardzo zadowoleni zaczynamy snuć plany odwiedzenia po drodze Berlina.
A co! Wprawdzie dołożymy z 500 kilometrów, ale odwiedzimy na świeżo muzeum Pergamonu i w ogóle będzie super!
Wesoło rozmawiając czekamy w kolejce do odprawy. Czas leci, metry wręcz przeciwnie. Za nami rośnie ogromna kolejka. Po kilkunastu minutach odkrywam przyczynę stania ...
Czynne bramki są cztery - a za bramkami - dziesiątki, ba setki samochodów poustawianych po kilkadziesiąt w kilkunastu kolejkach do granicy węgierskiej. Koszmar. Koszmar!
Zauważam, że na granicy węgierskiej, kilkaset metrów przed nami, też czynnych jest ze cztery, pięć bramek.
Dojeżdżamy do serbskiego pogranicznika. Rozmawiam z nim.
I co teraz, jak długo, o Jezu o Jezu, co robić. Nie podoba mi się to, granda.
Pogranicznik się nakręca i mówi, że to przez tych Turków, że to oni zakorkowują, że niby Niemcy, a Turcy, auta niemieckie, paszporty tureckie. I że, jak nic, czekać będziemy na bank cztery godziny, jak nie lepiej!
Kiwam głową, choć nie do końca się zgadzam - to nie wina Turka, że sobie jeździ ze starego domu do nowego i z powrotem. Gdyby było więcej bramek, to korka by nie było!
Pogranicznik nakręca się dalej, zdaje się, że myśli, że Serbia jest w unii europejskiej i sugeruje mi co następuje:
granica ma przejścia dla członków unii i pozostałych narodowości, Turcy nie mają prawa pchać się do tych pierwszych.
A kto ma prawo? Pan! Czyli ja!
Powinienem więc zjechać na prawo, na skrajnie prawy pas, pojechać tym pustym pasem do końca, a tam czeka na mnie moja unijna bramka!
Naprawdę? Pytam zdziwiony, że to taka tajemnica.
Tak, naprawdę - mówi pogranicznik - jedź.
No to jadę.
W sumie stoję, bo jestem gdzieś przy środkowej bramce, po lewej mam z siedem kolejek samochodów, po prawej ze cztery.
Podchodzę więc do kolejnych tureckich kierowców i proszę ich po niemiecku o zrobienie miejsca, bo ja na prawo.
Niektórzy chcieliby wiedzieć, po co na prawo.
Kto oglądał i pamięta "Rejs" ten wie, że najlepszą odpowiedzią w takim wypadku będzie:
- A pan gdzie?
- Na statek.
- Jak na statek?
- Służbowo.
- A to proszę ...
Czyli parafrazując:
- Jak, na prawo?
- No ... tu, na prawo.
- Aha.
No więc jadę powoli wpuszczany przez kierowców w stronę prawego pasa - pasa wolności, pasa dla mnie - uprzywilejowanego obywatela unii eurpejskiej.
Dojeżdżam.
Przede mną niby jeszcze jakieś auta, ale czuję, że to tu!
Wtem ryk niemiłosierny - autobus wielki jak prom pasażerki stoi za mną i trąbi na całą granicę. Bo to pas dla autobusów!
A wała! Nie zjadę - musiałbym znów ustawić się w kolejce po lewej, gdzie stoją ci spoza unii i gdzie i tak nikt mnie nie wpuści, bo niby dlaczego.
On trąbi, ja stoję.
Z nerwów dostajemy głupawki i śmiejemy się - żona nerwowo hi hi hi, córka też jakoś podobnie, ja - ha ha ha - ale kawał, istne kino.
A ten trąbi na całą granicę. Ale kino, no nie mogę!
Wtem puk puk puk. Ktoś puka w szybę.
Oszczędzę sobie opisu - może pukający to kiedyś przeczyta i wyjdzie trochę głupio ...
Sądzę, że pan ma hurtownię, albo jakiś inny biznes. Jest rosły - nieźle zbudowany, ogolony na pałę i mówi po polsku.
Zacytuję i opiszę problem:
Cześć, ziom. Byłem tam. Jest ścieżka, możemy jechać. Znam tą granicę, wiem, co i jak.
Wpuść mnie tylko, bo mnie Turki blokują i dawaj, jedziemy.
To było, jak objawienie: pogranicznik kazał jechać, Polak wie którędy! Jezu, my to mamy szczęście! Ja go wpuszczę - on mnie poprowadzi - pełna symbioza Polaków za granicą! Jak ukwiał i rak pustelnik!
Wycieram kolejne łzy wzruszenia, odpowiadam, że super - no to ja cię wpuszczę, a ty prowadź, jedźmy.
Okej, wpuszczam go i ... No tak, wpuściłem, ale przecież przed nami nadal jest kolejka?!
Nowy znajomy wjeżdża na trawnik i jedzie slalomem pomiędzy latarniami!
Dżisas, co teraz?
Aha, już wiem, czyli trzeba przejechać przez to wąskie gardło, a za trawnikiem będzie nasza kolejka do unijnej bramki!
Okej, może być, trudno! Jedziemy!
No i jedziemy trawnikiem, ziom przed nami, my za nim, za nami kurz i sucha trawa.
Jedziemy dziesiątki, setki metrów - mijamy dziesiątki samochodów.
Wszyscy stoją - my jedziemy, termometr wskazuje 37 stopni ...
Jedziemy.
Czuję jednak, że coś jest nie tak.
Przed nami ściana. Trawnik do samej ściany.
Obok tylko bramki. Do każdej z nich mega-kolejka.
Jest - bramka dla mieszkańców unii.
Ale równie mocno zapchana samochodami na wszystkich możliwych blachach, z pasażerami w chustach, turbanach i bez.
Jadę nie wiedząc, co innego mógłbym zrobić.
Ziom jednak wie!
Patrzymy, a on nagle zjeżdża z trawnika i znika w kolejce samochodów!
DYGRESJA
Zapewne znacie takie skrzyżowania - jeden pas jedzie tylko do przodu, a drugi jest z nakazem skrętu. Na tym drugim przeważnie jest spory korek, ten pierwszy jest pusty.
Nie ma dnia, by ktoś mi się nie wcisnął przed maskę, gdy stoję codziennie na takim skrzyżowaniu.
Hyc - i już wskoczył z lewego na prawy i sru - pół godziny zaoszczędzone.
Nie ma siły na takich chamów, niestety. :@(
POWRÓT DO OPOWIEŚCI
Trzeba zatem nie lada umiejętności i sporej potrzeby ryzyka, by tak się wcinać.
A nasz nowy znajomy właśnie się tak wciął.
Czuję, że rosną we mnie gniew, strach, zwątpienie, niemoc, niewiedza, zażenowanie, wstyd ... wszystko na raz w mega dawce.
Nie było żadnego pasa, żadnej bramki, żadnego przejścia dla nas.
Wciąż jadę i nie wiem, co robić.
Ale co to? - znajomy macha mi ochoczo - wjeżdżaj, ziom - i wpuszcza mnie przed siebie. Jezu, jaki wstyd ... Jezu, jaki fart!
Ludzie z innych samochodów przyglądają się nam - Turcy, Niemcy, Austriacy, Polacy ... również pan w toyocie z Gdańska ... jaki wstyd ...
Ale to nie koniec żenującej historii z winą w tle!
Wjeżdżam przed pana, kurtuazyjnie dziękuję migaczami i czekam w napięciu.
W lusterku widzę wyskakujących z samochodów Turków, którzy wściekli podchodzą do auta za mną.
Rosły Polak też wysiada ze swojego samochodu.
Pyskówka, gestykulacje, przepychanka. Agresja wisi w powietrzu i miesza się z naszym strachem i wstydem.
Turcy zostawiają na sekundę mojego nowego znajomego i ruszają w naszą stronę. Rygluję drzwi i czekam.
Szarpanie.
Jedne drzwi, drugie, walenie w dach i szyby.
Widzę wściekłe twarze zaglądające do środka - tylne szyby są przyciemnione, więc Turcy budują sobie z rąk piramidki i przyglądają się, kto tam siedzi w środku.
Uchylam swoją szybę i pytam, o co chodzi.
Turcy wrzeszczą, gestykulują, agresja eskaluje.
Przerywam im płynnie po niemiecku opowiadając swoją wersję wydarzeń.
Że mi przykro, że to ja mam paszport unii, a nie oni, że to nie Polacy zapychają granicę.
Cisza.
Turcy wypychają rzecznika na środek - z nim teraz będę rozmawiał.
Dowiaduję się, co ze mnie za cham - nie ukrywam, że wewnętrznie przyznaję Turkom rację. Zwalam jednak winę na serbskiego pogranicznika, który mnie tak głupio pokierował.
Który to, pyta Turek.
Tamten - odpowiadam wskazując na granicę.
Turek pluje sobie w dłoń, zaciska ją w pięść, a to, co wypluł rzuca na ziemię - to jest twój pogranicznik, tyle on wart! - dodaje ze wściekłością.
Okazuje się, że w zasadzie, to co robią Turcy trudno nazwać awanturowaniem się.
Przełamują barierę językową i żalą się: my tu cztery godziny stoimy w upale, a ty minąłeś z 200 aut, ja też mam dzieci - i ty masz, to pomyśl ... ,a mój syn jest chory i w aucie czeka ..., i to i tamto ... Inaczej to brzmiało po turecku ...
Wstydzę się niemiłosiernie.
Na dodatek Turcy twierdzą, że zrobiłem to w zmowie z moim przyjacielem z Polski.
O, przepraszam!
To nie jest mój przyjaciel - przed chwilą się poznaliśmy!
Na Turkach nie robi to wrażenia, bo co to za różnica - ominęliśmy trawnikiem kolejkę i czeka nas kara - wpuścimy teraz przed siebie wszystkich Turków!
Panowie blokują mi przejazd.
Robi się miejsce na dwa auta ...
Wtem z tumanów kurzu wyłania się terenowy piękny samochód, zjeżdża z trawnika i zajmuje miejsce przede mną - jakiś Słowak nauczył się od nas, którędy dojechać do bramki dla członków unii ...
Awantura przenosi się do kolejnego auta. Kierowca jednak nie reaguje. Siedzi sobie w swoim zamkniętym samochodzie ze świadomością oszczędzenia kilku godzin.
Z polskiego samochodu wychodzi żona "znajomego" i nas opiernicza, że wpuszczamy "tych Turków - Niemców farbowanych, że "swołoczy nie wpuszczać, że nam się wpychają chamy" ... nie mogę uwierzyć, co słyszę!
Wtem Turek-przywódca podchodzi do nas z kartką, na której spisał numery wpychających się i mówi, że zrobi z nich jakiś użytek.
Blond żona z auta za nami wyrywa mu kartkę i odpowiednio gestykulując wrzeszczy, że może ja sobie wsadzić w dupę.
Dosłownie.
Pan Turek próbuje jej ją wyrwać, zaczynają się więc szarpać.
Kolejny zwrot akcji.
Widzę w lusterku biegnącą postać.
Słyszę "Kuuuuuurwa, kuuuuuurwa. Ruszał cię, ruszał? Ja pierd...."
Turek uchyla się, Polak napiera -muszę teraz wkroczyć do akcji, bo będzie chryja!
Staram się opanować rodaka, powstrzymać go poważnym argumentem - zobacz, ilu ich jest! Oni nas zadepczą, rozwalą nam auta, zlinczują nas, mamy dzieci, ochłoń człowieku ...
Co? Oni nas? - dopytuje Polak - tu po nas przyjdą miliony. Zmieciemy ich z powierzchni!
Na szyi błyszczy mu złoty łańcuch, twarz wyraża sprzeciw, a oczy odwagę!
Podziwiam go, zapominam mu jego nikczemny czym - ot, Polak prawdziwy! Gieroj, maładziec, a to ci dopiero junak! Sam jeden na tysiące Turków, bo ... przecież na mnie nie może raczej liczyć :@(
Czuję, że go zawiodłem, patrzy spode łba, warga dolna mu dynda, oczy wpatrzone w bezkres samochodów … odchodzi wolnym krokiem, za nim kobieta o czerwonych paznokciach w koronkowej, białej obcisłej sukience ... Turcy odeszli ...
Potem ich jeszcze widzieliśmy, jak biegają ze strażą graniczną, coś pokazują, czegoś szukają ...
Nie wiem, o co chodziło, ale jakoś sobie trudno wyobrażam, jak idą do biura i mówią: proszę pana, a nam to się dwóch Polaków w kolejkę wepchało - i ktoś ich wysłuchuje, a potem nas szuka i chce nas ukarać.
Czytałem kiedyś taką fają historię (wedyjską? niestety - nie potrafię jej znaleźć, nie wiem, gdzie to czytałem) o dżdżownicy, która bała się, że swoim kopaniem rozsadzi ziemię, o nietoperzu, który nie chcąc zrobić nikomu przykrości, że jest taki ładny, lata tylko nocami, o innych zwierzętach, z których każde czuło się bardzo ważne - no więc przypomniało mi się to, że nie warto czuć się aż tak ważnym, co pozwoliło mi zachować spokój wobec donosów tureckich kierowców.
I tak się kończy nasza opowieść. Bo cóż ciekawego będzie w pisaniu o pysznej zupie gulaszowej i schabowych wielkości talerza, hotelu na granicy ze Słowacją (Tatabanya, 43 euro, bez śniadania), przejeździe przez Polskę ...
Do Berlina nie pojechaliśmy - jakoś straciliśmy parę zasmuceni przygodą na granicy :@(
Jeśli chcecie więcej szczegółów - pytajcie.
Potem dołączę jeszcze kilka zdjęć, porobię poprawki, dopiski, załączniki ...
No a teraz to już koniec naszej przygody.
Dziękuję za uwagę i pozdrawiam, Krzysiek