Zatem: jest sobota, wyruszamy z Sarti (8.20), 2323 km od Gdańska. Po dwóch godzinach mamy już zakupy z lidla (zdecydowana większość wróciła z nami do Polski), podładowany akumulator, jedziemy w stronę Salonik (11.00).
Droga jest dobra, no, na drugą będziemy na miejscu! Małe tankowanie (570 km/ 53 litry / 48 euro) i dalej, na autostradę.
Wtem co?
Za Salonikami autostrada zalokowana! Podziwiamy sprawność greckiej policji - zapewne zdarzył się wypadek, a oni tak pięknie zablokowali autostradę, obstawili początek objazdu ... Ale tylko początek ... Zaczyna się koszmar. W zasadzie jedyna informacją od policji była ta o zjeździe. Zjeżdżamy więc i ... nie wiemy, czy skręcić w lewo, czy w prawo.
Zapomniałem wcześniej dodać, że nie mamy mapy Grecji. Straszna wtopa, ale postanowiłem ją kupić na miejscu, potem nie była potrzebna, więc czekałem na tą potrzebę wiedząc, ze zawsze mogę to zrobić. Po chwili okazało się, że mapa i tak byłaby zbyteczna - drogi z kilometra na kilometr robiły się coraz cieńsze i cieńsze, aż zacząłem się martwić, że znikną całkiem. Początkowo postanowiłem jechać za tirami. Słuszne rozwiązanie - one też zjechały z autobany i jadą zapewne najlepszą drogą w kierunku Aten, czyli dla nas właściwym. W jakimś mieście sytuacja się zmienia - tiry obierają na skrzyżowaniach różne kierunki! Autostrada jest zablokowana w obu kierunkach (pożar?), więc w mieście tym (Veria, 13.00) zebrały się samochody rozjeżdżające się we wszystkie strony świata.
Na szczęście jest policja! Uprzejmy policjant mówi, bym od razu skręcił w lewo, a dojadę do autostrady. Dziwi mnie, że jesteśmy jedynym autem, które to robi, ale co autorytet władzy, to autorytet władzy!
Nie przeszkadza mi też na razie, że wjeżdżam jakby na czyjeś podwórko, pomiędzy dwa budynki ... jadę jednak powoli, sprawdzam w lusterku, czy policja to widzi - widzi, więc okej, jadę pewniej :@)
Skręcamy do brzoskwiniowego gaju. Jakiego tam gaju! Okazuje się, że jesteśmy w brzoskwiniowym państwie, imperium kolorowych nadrzewnych kulek!
Pan Hołowczyc nas nadal widzi - niestety, nie jest przydatny, bo każe nam wciąż napierać w stronę autostrady, czyli w kierunku przeciwnym od obranego przez nas, a wskazanego, przez policję!
Gdybym chciał Was zanudzać (wiem, że każdy czeka na przydatne wskazówki i ciekawe miejsca, a nie opisy niepowodzeń), to napisałbym teraz o wąskich szutrowych drogach pomiędzy drzewami owocowymi, głębokich kanałach nawadniających, nad którymi wisiały podziurawione drewniane mostki, które mówiły nie jedź tu, nie jedź ... o jeżdżeniu w kółko, a w zasadzie w koło, bo nie sposób kółkiem nazwać drogi po okręgu 20-kilometrowym i wielu innych niespodziewanych atrakcjach.
Uwierzcie - nie żałuję tego czasu i tych kilometrów, a jedynie tego, że z nerwów nie zrobiłem ani jednego zdjęcia. Pokazałbym, co tak trudno opisać - brzoskwiniowe totalitarne, państwo z granicami z kanałów, murami z pni drzew i totalną dezorientacją obcego na każdym kroku.
Po półtorej godziny wydostaliśmy się w końcu z brzoskwiń z nadzieją, że teraz pojedziemy autostradą. Dojechaliśmy bowiem do przedmieść dużego cywilizowanego miasta (Kozani). Nic bardziej błędnego! Wszystkie drogi zablokowane, trzeba jechać przez góry. Policjant z komisariatu, do którego pojechałem szkicuje mi na kartce old road w kierunku miejscowości Grevena.
No to jedziemy w góry! Jedynka, dwójka, jedynka, dwójka, na zakrętach stop i znów jedynka, pod górę, wciąż pod górę.
Robi się coraz chłodniej, a mojej żonie słabo.
Musimy się zatrzymać na kilka oddechów i zdjęcie, na którym nie widać, jak tu pięknie! Jeszcze kilka kilometrów w dół (z czterdzieści) i ... podziwiamy samochody jadące autostradą w obu kierunkach. Z moich obliczeń wynika, że nie powinno ich tam być, co oznacza, że nas nie powinno być w tych górach.
Wyjaśnienie: autostradę zablokowali producenci brzoskwiń. Skutecznie. Lecz w czasie, który przeznaczaliśmy na wjeżdżanie pod górę autostrada została odblokowana.
Bilans?
Mogliśmy oszczędzić nerwów, pieniędzy i czasu, gdybyśmy zostali na kawie w miejscu pierwszego zjazdu z autostrady i przeczekali blokadę.
Nie byłoby jednak przygody, widoków i poznania Grecji z innej perspektywy. Dla nas bilans dodatni. Gdyby miało być inaczej, to zamiast samochodem w Grecji bylibyśmy teraz samolotem w Tunezji ;@)
Do Kastaki dojechaliśmy na szesnastą. W ciągu ośmiu godzin przejechaliśmy 450 kilometrów. Trochę ich jeszcze potem straciliśmy, bo nie zjechaliśmy w porę z autobany (Hołowczyc jej nie widział, a Grecy nie opisali zjazdu). Cóż - czasem słońce czasem deszcz ;@)
W Kastraki delektujemy się kawą (porządne espresso i moccate dla żony) i zjadamy we czworo jedną małą pizzę. Jest bardzo sympatycznie.
Potem lokujemy się na super wypasionym campingu w Kastraki. W latarni są gniazdka prądowe, obok ujęcie wody. Kilka metrów dalej zadaszona kuchnia, stoły, ławy, czajniki elektryczne, butle z gazem plus palniki. Do tego mnóstwo dużych zlewów z ciepłą wodą i lodówki. Wypas, oj wypas. W innej części campingu basen i kolejne zadaszenia do posiłków z ogromnymi rusztami. Restauracja, pseudo-sklep. I to wszystko kosztuje nas łącznie 24 eurony!
Rozbijamy namiot, wskakujemy do basenu i lecimy obadać drogę do Meteorów - jutro pojedziemy tam sobie autem.
Kastraki, droga w stronę Meteorów.
Kastraki, nasze miejsce na campingu.