7. Pudełko pełne kotów
13 lipca
Moja połówka Żubrówki na stole jest opróżniona do sucha. Jak późnym wieczorem opuszczaliśmy towarzystwo to jeszcze trochę w niej było. Poległa tak samo jak wcześniej dalmatyńska travarica Tomicy.
Gdy jemy śniadanie, pojawia się para Francuzów. Pytają o możliwości wycieczek z Grbaji. Zwijamy namioty, ładujemy wszystko do skodzinki i żegnamy się ze zbierającymi się do odjazdu Serbami. Na nas też dziś przyjdzie czas ale najpierw mamy tu jeszcze coś do zrobienia. Trzeba przewietrzyć szpej. Odjeżdżamy, kierując się kilkaset metrów polną drogą w górę doliny do niedalekiej skałki.
Jest schowana w lesie. Rzeczywiście widzimy na niej kilka obitych dróg. Związuję się i asekurowany przez Azrę wbijam się w najłatwiejszą z nich. Start przez około piątkową przewieszkę, dalej do samej góry kilkanaście metrów łatwej płyty. Taki sobie lekki, łatwy i przyjemny spacerek w słoneczny poranek. W końcu kto powiedział że nie można spacerować w pionie? Zakładam wędkę przez ringa zjazdowego i Azra mnie opuszcza do gleby.
Tomica, który wcześniej się przyglądał technice asekuracji, teraz sam będzie pod moim nadzorem trzymał idącą na wędkę Azrę. Ta po krótkiej walce wychodzi nad przewieszkę i myka płytą do góry. Dzięki dużej różnicy wagi na swoją korzyść Tomica bez najmniejszego problemu pod moim czujnym okiem opuszcza ją w dół.
Po naszych namowach też decyduje się spróbować. Jak na żółtodzioba świetnie mu wychodzi start przez przewieszkę i cały ucieszony w ładnym stylu kończy drogę. Mi jeszcze trochę mało tej zabawy więc prowadzę trochę trudniejszą, na moje oko może szóstkową drogę obok. Zostawiam linę w ringu zjazdowym i po krótkim odpoczynku robię na wędkę jeszcze trudniejszą dróżkę nieco z prawej, trochę kombinując w górnej przewieszce. Mógłbym spróbować ją poprowadzić ale już mi się nie chce i trochę jestem zbułowany. To tyle naszego małego łojenia na dziś. Zwijamy się i odjeżdżamy do Vusanja i Ropojany.
Na drodze w dół doliny spotykamy kilkoro naszych Serbów. Mówią nam o szykującym się wielkim festynie w Gusinju. Pewnie nie będzie już czasu zostać, ale jeszcze zobaczymy. Najpierw chcemy rzucić okiem na Ropojanę.
Przejeżdżamy przez Gusinje i udajemy się do Vusanja. Mijamy policyjną strażnicę i zostawiamy brykę na łące przy drodze. Najpierw idziemy zobaczyć krasowy ponor. Potok z hukiem wpada tu w wielką dziurę w ziemi. Jak to się stało że jeszcze go nie widziałem chociaż byłem tak blisko?
Idąc dalej w górę doliny spotykamy ponownie Francuzów, którzy zupełnie niezależnie od nas też postanowili tu przyjechać. Chwilę z nimi gadamy, po czym idziemy nad położone trochę wyżej, dobrze mi znane krasowe wywierzysko Oko Skakvice. Nad nim siedzą... nasi Czesi. Dotarli tu z Grbaji i odpoczywają przed jutrzejszym planowanym atakiem na Maja Jezerce. Suszą się po kąpieli. My tylko zanurzamy nogi i się ogólnie ochlapujemy, szczękając zębami. Czesi to jednak szalony naród.
Kontynuujemy nasz spacerek w głąb Ropojany, gdzie spotykamy kilkoro polskich grotołazów przy ich samochodzie. Z niektórymi z nich gadaliśmy wcześniej w Grbaji jak do nas przyjechali. Niedługo idą wyżej w masyw Maja Rosit na dalszą eksplorację dziur w ziemi. Idziemy jeszcze dalej niecałą godzinę, podziwiamy otwierający się zza zakrętu widok na dalszą część doliny i uznajemy że czas wracać.
W Gusinju wstępujemy na lody i łazimy chwilę główną ulicą. Udaje mi się wypatrzeć Maja Jezerce. Jak z jej szczytu miasteczko jest doskonale widoczne, to w drugą stronę w końcu też to musi działać.
Mimo późnej pory decydujemy się jednak podjechać na festyn. Odbywa się on przy krasowych wywierzyskach Alipašini izvori niedaleko za miasteczkiem. Drogą wali kupa luda. Dużo samochodów ma zachodnie blachy, widać na doroczną imprezę zjechała całą emigracja. Zostawiamy skodzinkę przy drodze na jednym z zaimprowizowanych parkingów, dajemy euraka pilnującym chłopakom i ostatni kawałek podchodzimy pieszo.
Woda wydaje się tu wszędzie wypływać z ziemi. Wśród strumieni i na okolicznych łąkach porozstawiane są muzyczne i taneczne podesty, stragany spożywcze, miejsca gier i zabaw. Ludzie sprzedają piwo i zimne napoje chłodzone w potokach. Kręcimy się wśród tłumu jakąś godzinę i jednak musimy się zbierać. Czeka nas jeszcze nocna jazda do Sarajewa.
Niedługo po wyjeździe z Gusinja zapada zmrok. Już po ciemku zatrzymujemy się przy znanym mi gospodarstwie, gdzie zaopatrujemy się w rakiję - Tomica bierze śliwowicę a ja jabłkową. Nie wiedziałem że taką w ogóle się pędzi. Malutki łyczek na spróbowanie smakuje dobrze, więc litr tego zacnego trunku pojedzie do Łodzi.
Przy słynnym wielkim moście Đurđevica Tara stajemy na kawkę i Tomica mnie zmienia za kółkiem. Granicę przekraczamy w Metaljce i o czwartej rano dojeżdżamy do Sarajewa.
14 lipca
Ze wstawaniem się specjalnie nie śpieszymy i dobrze wypocząwszy udajemy się coś przekąsić na Baščaršiji. Do centrum zjeżdżamy skodzinką z kufrem wypełnionym szpejem, jako że prosto z konsumpcji udajemy się realizować następny punkt programu. Jest nim wspinanie w skalnym sektorze Dariva, który Azra nam gorąco poleca. Jest on położony dosłownie kilka minut jazdy od śródmieścia. Wapienne ściany mają do 30 metrów wysokości.
Prowadzę kilka dobrze ospitowanych dróg, które Azra i Tomica potem robią na wędkę. Udaje mi się sieknąć od strzału jedną drogę w przeliczeniu około VI+, może nawet trochę trudniejszą, z czego jestem niezmiernie zadowolony. Chociaż to daleko do moich dawnych przewag na polu chwały, jednak na dzień dzisiejszy nie jest tak źle. Na koniec, trochę wpuszczony przez Azrę, dożynam się na jeszcze trudniejszej i długiej drodze, prowadząc ją z jednym krótkim lotem i niezliczonymi zawiśnięciami na spitach. Styl pożal się Boże ale dobre na ostateczne zbułowanie. Ogólne wrażenia z sarajewskiego łojenia wynoszę bardzo pozytywne.
Wracamy jeszcze do domu Azry się obmyć i razem z Tomicą pośpiesznie ruszamy w drogę. Kot Bubi, zamiast się z nami pożegnać, się gdzieś bezczelnie zawieruszył, więc Azra żegna nas sama. Czasem w słońcu, czasem w deszczu podążamy na północ, wjeżdżamy do Chorwacji i wypadamy na zagrzebską autocestę.
Późno wieczorem jesteśmy w stolicy. Na parkingu Tomica bierze służbową fabię i odprowadza mnie jeszcze na obwodnicę, mrugając światłami na pożegnanie.
Pozostaje jeszcze dotrzeć tam gdzie jestem zaproszony. Do Lijevog Sredička jadę trochę inaczej niż dwa lata temu i bez kłopotu znajduję drogę. Już w samej wsi dokładna smsowa instrukcja Amelki doprowadza mnie bez pudła pod sam dom. Gdy przyjeżdżam, Amelka sama na mnie czeka, mała i jej babcia już śpią.
15 lipca
Przed południem jedziemy po winno-spożywcze zakupy. Jak
przed dwoma laty zostaję na wspaniały obiad, aż w końcu czas mi się zbierać w drogę. Tym razem objeżdżam Zagrzeb od zachodu. W Krapinie zjeżdżam z autostrady. Nie jestem pewny statusu słoweńskiej drogi przez Ptuj, czy to przypadkiem nie jest winietowa
hitra cesta (później się dowiem że nie jest), więc zamiast na przejście w Mačelj chcę się wydostać lokalną 35-tką na Ormož.
Od razu po zjeździe z autocesty zaskakuje mnie brak oznakowania na Varaždin. Jadę jakoś na czuja. Niedługo widzę że droga idzie przez wsie, których nie mam na mapie. Jakieś wykopki, roboty drogowe, objazdy, długi odcinek po szutrze. Zapytany miejscowy potwierdza że dobrze jadę tam gdzie chcę dojechać.
Wreszcie znowu asfalt. Drogowskaz na Golubovec, rzut oka na mapę, to miejscowość przy 35-tce. Jeszcze parę kilosów i rzeczywiście wjeżdżam na główną drogę. Dobra jest, tylko co straciłem czasu to moje. W prawo na Varaždin, w lewo... droga zamknięta bo w remoncie. A więc 35-tka tu jest chwilowo nieciągła. Przypomina mi się jazda do Zagrzebia w burzy sprzed kilku dni. Jak to dobrze że mnie wtedy wyrzuciło na A4 a nie tutaj jak chciałem...
Biorę miejscowego na stopa do Varaždina. W jakiejś wsi wyprzedzam dwóch chłopaczków jadących rowerami obok siebie poboczem. Ten z lewej mi o mało nie wyjeżdża przed maskę, ledwo go omijam. Mój pasażer podziwia mój spokój, mówi że na moim miejscu by wyskoczył i mu przywalił. Wysiada na obwodnicy a ja skręcam w lewo na Ormož.
Na granicy chwila emocji. Przegląd w dowodzie mam ważny do wczoraj. Na szczęście słoweńskiego pogranicznika interesuje tylko mój paszport i zawartość kufra. Otwierając klapę mówię że mam tylko osobiste rzeczy i górski sprzęt.
Kaj je to? - pyta wskazując na tekturowe pudełko. Nie wiem jak są raki po słoweńsku, rzucam po czesku
mačky, to mi pierwsze przychodzi do głowy.
Mački? - Słoweniec robi wielkie gały. Z pudełka nie słychać jednak miauczenia, a ja go uspokajam otwierając pokrywkę i tłumacząc po chorwacku -
dereze. Obaj się śmiejemy. Później dopiero sprawdzę że raki po słoweńsku i chorwacku się nazywają tak samo.
Po drodze kupuję jeszcze trochę słoweńskiego piwka w markecie i tankuję tanią wachę na stacji obok. W zapadającym zmroku przejeżdżam mostek w Mureck i już z Austrii puszczam semsa do Moniki do Gratkorn że będę koło 9-9.30.
Zjeżdżam z autostrady na pierwszym zjeździe na Gratkorn. Staję przy drodze i puszczam następnego semsa z pytaniem czy mam się kierować na południową czy północną część miasteczka. Błąd. Większość kobiet nie zrozumie tak zadanego pytania, tak jak chłop nie pojmie zagmatwanych kobiecych uczuć i emocji.
Bezpośrednia telefoniczna rozmowa mi trochę więcej wyjaśnia, ale jak wjeżdżam do centrum to dalej krążę w poszukiwaniu właściwej drogi. Zapytani miejscowi coś mi mętnie wyjaśniają. Jeszcze jeden telefon do Moniki i chyba wiem gdzie skręcić. Kilkaset metrów na czuja i widzę że ktoś stoi przed budynkiem pasującym do opisu i do mnie macha.
Gawędzimy sobie bardzo fajnie ponad godzinę. Nie mogę niestety przyjąć zaproszenia na nocleg bo jutro nie za późno muszę dotrzeć do Utrechtu. Zabieram podarowane austriackie piwko w zamian zostawiając czarnogórskiego vranca i muszę się pożegnać.
Ciągnę jeszcze prawie pod niemiecką granicę. Już sporo po północy zjeżdżam na jakąś stację na kimkę.
16 lipca
Jazda przez Niemcy i Holandię schodzi mi szybko i wczesnym wieczorem jestem na miejscu. Ag wróciła parę godzin wcześniej i odsypia długi powrót samolotem z konferencji. Ledwo coś mruczy przez sen, kiedy wchodzę do mieszkania.
(fot. Tomica i ja)
Słowniczek terminów wspinaczkowych
łojenie - wspinanie
na wędkę - wspinanie z górną asekuracją na linie zamocowanej na górze, partner stoi na ziemi
obita droga - wyposażona w ringi lub spity (patrz niżej)
od strzału - prowadzenie drogi bez odpadnięć, zawiśnięć na przelotach (punktach asekuracyjnych) i bez wcześniejszej znajomości drogi
piątka, szóstka, VI+ itp. - stopnie trudności wspinaczki w skali UIAA
prowadzić - wspinać się z dolną asekuracją
ring, spit - rodzaje punktów asekuracyjnych na stałe osadzonych w skale
szpej - sprzęt wspinaczkowy
zbułowanie - zmęczenie mięśni (buły - mięśnie)