5. Krew, pot i bluzgi
11 lipca
Dziś cel jest ambitniejszy. Udało mi się namówić towarzycho na wyjście z możliwością wspinaczki. Chociaż z naciskiem na "możliwość", to jednak po coś wzięliśmy szpej. Tym ambitniejszym celem jest podejście na Grbajski Zastan, przejście na albańską stronę i rozejrzenie się czy by się nie dało tam czegoś konkretnego załoić.
Azra się trochę wspina, Tomica jest praktycznie nowicjuszem, nie mamy zamiaru niczego robić na siłę. Jak co do czego przyjdzie to mamy dwie liny i Tomica może iść jako środkowy albo jakbyśmy wzięli tylko jedną to pójdzie na prusiku, może też w ogóle sobie odpuścić. Zero ciśnienia ani przymusu. Możliwe też że wszyscy se damy siana jak uznamy że tak lepiej.
Możliwości jest tam pełno. Jak tam zawędrowaliśmy
trzy lata temu z Davidem i Ivošem to już wtedy sobie o tym gadaliśmy ale na rozważaniach musiało się skończyć. Inny mieliśmy cel i w związku z tym sprzętu ze sobą nie targaliśmy.
Rozkładamy cały potrzebny szpej przed namiotami i ładujemy do worów. Na wszelki wypadek mamy nawet raki i czekany, ale te oczywiście zostają w skodzince. Przed wyjazdem zarządziłem ich zabranie nie mając pojęcia jakie będą warunki, sugerując się trochę tym co zastałem miesiąc temu
na Glocku. W końcu z pewnym opóźnieniem udaje nam się wyjść.
Na grbajskiej trzeciej łące próbuję znaleźć wejście w las tak jak przed trzema laty. Pierwsza napotkana ścieżka zaraz zanika, próbujemy się przedrzeć kawałek dalej w poszukiwaniu wyblakłych czerwonych znaków na drzewach, ale nic nie znajdujemy. Po kilkunastu minutach zawracamy. Odchodzę w prawo, na kamieniu znajduję wyraźne czerwono-białe kółko. Początek szlaku, w las wiedzie wyraźna, mocno przedeptana ścieżka. Wołam do moich że mam szlak. Coś się jednak nie kwapią do mnie podejść, więc ja podchodzę z powrotem do nich. Ich miny mówią wszystko. Nie bardzo mają ochotę gdziekolwiek iść. No to się dziś powspinałem...
Postanawiam sam iść na lekko na rekonesans na Zastan. Tomica mówi że może by skoczyli do Plavu po zaopatrzenie, pyta czy mogą wziąć skodzinkę. Daję im kluczyk i papiery. Przepakowujemy się, biorą ode mnie cały szpej, w końcu po co miałbym go targać. Azra mi zostawia Garmina a Tomica zestaw na ukąszenia żmij i rozchodzimy się w przeciwne strony.
Pozbywszy się obciążenia, dziarskim krokiem wkraczam na wojenną ścieżkę. Krok jednak wkrótce ulega spowolnieniu bo... ścieżka się kończy. Zawracam, postanawiając znaleźć odgałęzienie znaków. Okazuje się że te skręcają w lewo zaraz po starcie "szlaku". Mówi o tym tylko wyblakła, złuszczona kreska czerwonej farby na płaskim kamieniu. Ścieżki praktycznie nie ma.
Kilkadziesiąt metrów dalej "praktycznie" zmienia się w "zupełnie". Idąc z grubsza w tym samym kierunku, odnajduję jeszcze ze dwie czerwone kreski na kamieniach, jeszcze trudniej dostrzegalne od tej pierwszej. Wszystko jest zarośnięte młodą, bujną roślinnością. Może jednak trzeba było wziąć czekan? Przydał by się jako maczeta. Trzy lata temu jeszcze tak źle nie było, jak już znaleźliśmy stary szlak to już go było mniej więcej widać.
Znaków już dawno nie spotkałem. Brnę dalej na czuja przez kolczasto-pokrzywową dżunglę, coraz mniej zwracając uwagę na zadrapania i bąble na nogach i rękach. To już przypomina pierwotny las. Dalej kłujące i parzące przeszkody się powoli kończą, ale za to robi się stromo. A potem bardzo stromo.
Podchodzę stokiem, często się gramolę po skałach i głazach, nieraz się przytrzymując gałęzi i pni. Żuję w zębach obsypującą się korę zmieszaną z bluzgami, uważając żeby coś suchego się nie ułamało i nie poleciało razem ze mną. Staram się planować dalszą drogę na kilkadziesiąt metrów naprzód, ale i tak parę razy muszę wracać i wybierać dogodniejsze przejście. Z Czechami na pewno szliśmy zupełnie inaczej. Gąszcz mi całkowicie zasłania szerszą perspektywę, ale kierunek trzymam na oko mniej więcej właściwy, co potwierdza wujek Garmin wraz z kompasem. Zastanawiam się czy w razie czego dam radę zejść tą samą drogą, skoro już na wejściu bywa ciężko. Na razie chyba wszystko jest pod kontrolą. Z naciskiem na "chyba".
W jednym mniej stromym miejscu siadam, przegryzam kawał czekolady i piję pół peta wody z szumakiem. Trzeba uzupełnić braki, mimo pozornego cienia dawanego przez drzewa i tak się spociłem jak dzika świnia. Jak wyjdę gdzie trzeba to już ponad podejściem, na poziomej ścieżce będzie źródło przy którym się zatrzymaliśmy z Czechami. Ciekawe czy teraz jest w nim woda.
Po jakiejś godzinie bliskiego obcowania z przyrodą wychodzę na otwartą trawiastą półkę. Wiem gdzie jestem, widziałem to miejsce z dołu. Przed trzema laty poszliśmy bardziej z prawej, przez charakterystyczny zarośnięty trójkąt, który kiedyś musiał być stożkiem piargowym. Jego górną część stąd też widzę.
Ale to było wtedy, a teraz jest teraz. Myślę czy by się nie dało przetrawersować na trójkąt, ale teren nie daje większych szans, pozostaje droga w górę. Podchodzę półką parę metrów. Nad sobą mam pas skał z jednym głębokim żlebem. Jak mam spróbować wyjść wyżej to tylko tędy.
Żleb, wyżej przechodzący w komin, na dole wypełniają rzęchy i chęchy. Wśród chęchów znów są pokrzywy, ale po tej wcześniejszej dżungli już mnie specjalnie nie ruszają. Bardziej muszę uważać na kruchą skałę i osuwającą się glebę. Wszędzie indziej gleba kojarzy się z podłożem na którym można pewnie stanąć. Tu jednak jej zaliczenie skończyłoby się przeturlaniem i lądowaniem na drzewach kilkadziesiąt metrów niżej.
Wchodzę tym kominkiem kilkanaście metrów. Już stąd wiem że będzie mi trudno wrócić w dół, ale nade mną jest jeszcze paskudniej. Wejść pewnie wejdę, ale oceniam że w razie czego nie będę miał jak się wycofać. Ściany są gładkie, a dno to śliskie glebsko i skały. Nie widzę co jest powyżej, może już parę kroków do górnej ścieżki, a może teren nie do przejścia.
Stoję tak parę minut na osypującym się stromym rzęchu i myślę, aż w końcu podejmuję jedynie słuszną decyzję. Mam jedno życie - złażę.
W zejściu moje ruchy muszą być jeszcze ostrożniejsze. Trochę emocji, łapania się śliskich skał i traw, pas pokrzyw i znowu jestem na półce. Siadam na trawie i wlewam w siebie koło litra szumaka, po czym znowu wchodzę w stromy zalesiony stok. Tym razem w dół.
Pamiętam jak szedłem, a w razie czego mam Garmina pokazującego moją wcześniejszą trasę, więc mogę iść mniej więcej po własnym elektronicznym śladzie. Tak jak przewidywałem, na zejściu bywa jeszcze trudniej. Czasem idzie wolniej niż w górę, szczególnie jak muszę się opuścić na rękach, przytrzymując się geologii i porastającej ją wyschniętej botaniki.
Wreszcie z powrotem
treća livada. Walę się w trawę i robię sobie długi odpoczynek. Przyglądam się dokładnie przebytej drodze i najwyższemu osiągniętemu miejscu. Jeszcze kilka, kilkanaście metrów i pewnie bym dotarł do łatwiejszego terenu, skąd już niedaleko do górnej ścieżki. Tylko skąd miałem to wiedzieć tam? No i możliwe że próbując się bohatersko wspiąć, bym się bohatersko zdupczył w dół.
Dzień jeszcze młody, mam czas na jeszcze jedną próbę. Na Zastan już raczej nie ma sensu się pchać ale zawsze można trochę rozeznać drogę.
Podejmuję jeszcze jedną próbę pójścia po znakach. Znajduję może jednego, może dwa więcej niż poprzednio. Wszystkie na kamieniach, na drzewach nie ma nic. Wiadomo, na korze farba się krócej utrzyma niż na skale. Ścieżka tak widać kiedyś szła jak te stare znaki, ale teraz wszystko jest równo zarośnięte. Wydaje się że ten szlak prowadził bardziej w lewo, a z Czechami szliśmy w prawo. A może były dwa szlaki? Próbuję szukać jakichś śladów ścieżek, ale te też niedługo zupełnie zanikają. Idę już zupełnie w lewo, ale co mi szkodzi się rozejrzeć i tam.
Obchodzę zakręcającą w prawo skalną barierę i próbuję się przebić w górę równolegle do niej. Znowu się robi bardzo stromo i dziko, teren jest podobny jak w poprzedniej próbie. Drapię się na czterech łapach po skałach i drzewach. Z jednego miejsca dostrzegam charakterystyczny szczegół - biegnący prosto w górę wąski pas skał, który dobrze widziałem z dołu, z trzeciej łąki. Trudno stąd ocenić czy dałby on większą szansę na przejście. Do jego początku jest jednak daleko i teren wyjątkowo nieprzyjemny. Czas wracać, to nie ma sensu.
Wracam na trzecią łąkę z myślą żeby jeszcze spróbować się przebić prosto na trójkąt. Wbijam się w przetykany skałami zagajnik. Przez kilkanaście minut walczę jak prokletijski lew, przedzierając się przez kolczaste krzory, gałęzie, głazy i wyrwy. Włażę na większą skałę, rozglądam się naokoło i stwierdzam że urobiłem zaledwie mały kawałek terenu. Po co to wszystko, idioto? - zadaję sobie egzystencjalne pytanie. Jestem już totalnie wypruty. No to tyle mojego małego survivalu na dziś.
Po powrocie na łąkę spotykam turystów, Bośniaków i mieszkających w pobliżu ich znajomych Czarnogórców. Chwilę z nimi gadam, oni też nie znają drogi na Zastan. Ale przecież jakaś ścieżka być musi, w końcu nasi Serbowie opowiadali nam o ekipie polskich grotołazów eksplorujących jaskinie na Zastanie. Jakoś w końcu musieli wnieść te swoje tony szpeju.
Wracając do obozu spotykam Serbów idących na skałki. Wiosną przyjechała tu ekipa Niemców i obiła trochę dróg wspinaczkowych na skałkach w okolicy. Jedno z tych miejsc jest właśnie tu w Grbaji, blisko drogi. Nasi Serbowie nie mają większych ambicji wspinaczkowych, nastawiają się bardziej na zabawę w zjazdy na linie itp. Może też tu zajrzymy przed wyjazdem.
Jest już po piątej. Azra z Tomicą siedzą przed namiotami. Byli w Plavie i zaliczyli kąpiel w jeziorze. Dokonali dużo mądrzejszego wyboru niż ja. Przywieźli parę dwulitrowych petów Apatinskog i Nikšićkog piva. Jednego Tomica od razu otwiera, widząc moje pragnienie. Opowiadam im pokrótce wydarzenia dnia. Razem się śmiejemy z zapisu mojej działalności na wyświetlaczu Garmina. Idę się obmyć a moi towarzysze biorą się za pichcenie obiadu. Chcę im pomóc, ale Tomica mówi że jak kumpel wrócił z frontu to trzeba się nim zająć.
W międzyczasie obok się rozbiła nowa ekipa Czechów. Mówią że chcą tu trochę pochodzić a potem iść do Ropojany i na Maja Jezerce, więc trochę im opowiadam o szczegółach drogi. Potem jeden z naszych Serbów tłumaczy nam jak polscy jaskiniowcy chodzili na Zastan. Podobno znakowana ścieżka jest zupełnie z lewej strony, tam gdzie mi w ogóle nie przyszło do głowy próbować.
Jak co wieczór, przy ognisku rozkręca się balanga. Trochę zostajemy ale zmywamy się wcześniej niż zwykle, jutro chcemy rano wstać i tym razem już naprawdę dotrzeć na Zastan. Wygląda że moja ekipa będzie bardziej sprężona niż dziś.
Już się zbieramy spać gdy przyjeżdża samochód. Jeden z przyjezdnych podchodzi do nas i wita się po polsku. Zobaczył blachy skodzinki. To katowiccy jaskiniowcy, wpadli zabrać ze schroniska resztę szpeju bo przenoszą się działać ponad Ropojaną, w okolicy Maja Rosit. Takie spotkanie nie zdarza się codziennie, więc nasze pójście spać się opóźnia. Pęka jeszcze jeden pet bronka. Potwierdzają że używali ścieżki z lewej strony, w najstromszym miejscu założyli nawet poręczówkę żeby było wygodniej nosić ciężki sprzęt. W końcu odjeżdżają, a my udajemy się na spoczynek.
* * * * *
Głupio zmarnowany dzień? Tak by się mogło wydawać. Myślę jednak że nie. Przebywałem parę godzin samotnie w trudnym i momentami niebezpiecznym terenie. Przez cały ten czas zachowałem chłodne, trzeźwe myślenie, podejmowałem jakieś wkalkulowane w całą zabawę ryzyko, a w najważniejszym momencie podjąłem dobrą decyzję. Zdobyłem jakieś doświadczenie. A najważniejsze, że dowiedziałem się dużo o sobie, że w razie czego mogę liczyć na siebie samego.
Jak nie iść na Zastan Grbajski, czyli kierunki moich podejść i rozpoznań, zaznaczone bardzo mniej więcej (czerwone linie). Przez skrót perspektywiczny nie widać dolnej, bardziej płaskiej części stoku.
Najwyżej dochodząca czerwona linia - dojście do żlebu.
W lewo - drugie rozpoznanie.
Z prawej - krótka próba przebicia się do "trójkąta".
Zielona linia - prawdopodobnie mniej więcej tak szliśmy z Czechami, teraz dolna część tego starego szlaku zupełnie zarosła młodym podszyciem.