Wzgórza przejdziemy, wodą popijemy,
Woda po walce ma jak wino smak.
"Jak rozpętałem II wojnę światową" - piosenka z filmu
10. Kij i marchewka
27 sierpnia
Nie chce nam się zrywać przed świtem, więc dopiero po siódmej wystawiamy głowy na światło dzienne. Niebo jest częściowo zachmurzone, nie wiadomo czego się po nim spodziewać. Dzięki naszemu wczorajszemu dobrodziejowi na śniadanie nie ma zbyt wiele, zresztą nie jestem głodny, wrzucam tylko dwie kanapki. Tomek szamie trochę więcej. W jednej z okolicznych dziur kitramy mój niepotrzebny dzisiaj szpej i dokładnie przykrywamy go kamieniami. W końcu grubo po ósmej zaczynamy podejście na przełęcz wprost nad nami, żeby wybadać czy takim skrótem może się da zejść do sąsiedniej doliny.
- Idziemy na przełęcz oddaloną o niecałe pół godziny od naszego namiotu. Nie wiemy co jest z drugiej strony. To znaczy wiemy, że za przełęczą jest dolina, z której musimy przejść na kolejną przełęcz, później kolejna dolina Stani Koprishtit, z której już będzie widać nasz cel. O ile się nie zachmurzy. Problem w tym, że nie wiemy czy ta pierwsza przełęcz jest do przejścia. Wyjść się da, bo widać że nie ma żadnych przeszkód, ale czy da się zejść na drugą stronę?
Po skałkach gramolimy się na ostro wciętą przełęcz. Na drugą stronę widać kilkanaście metrów rzęchu i chęchu a poniżej wszystko się urywa. Zrzucam worek i bez obciążenia schodzę wspomnianymi nieprzyjemnymi formacjami geologiczno-botanicznymi. Stwierdziwszy naocznie że ziejąca poniżej czeluść absolutnie nie nadaje się do zejścia, wracam na przełęcz. Trzeba poszukać innej drogi.
- Wracamy więc do namiotu. Krótka narada - którędy iść. Ja jestem za tym, żeby iść przełęczą Gropa e Stierra, którą wczoraj widzieliśmy w drodze na Zastan. Nie pamiętałem jej dokładnie, nie przyjrzałem się, ale chyba była do przejścia i prowadziła właśnie do interesującej nas doliny pomiędzy Maja Lagojvet a Maja Nigvacit. Kamil sprawdza swoje notatki - naszkicowane w notesie mapki graniowe - i stwierdza, że tamta przełęcz prowadzi do zupełnie innej doliny. Początkowo próbuję walczyć o swoje, ale w tej części Prokletich jestem pierwszy raz, on był tutaj w lipcu więc postanawiam mu zaufać. Idziemy więc drugi raz tym samym podejściem co wczoraj - (...) i stamtąd zejdziemy do doliny.
Trzeba więc iść naokoło, mniej więcej tak jak
w 2005 z Ivošem i Davidem. Nie idziemy jednak przez tamtą przełęcz (pierwszą z trzech) lecz skracamy sobie drogę wprost w górę. Trochę gramolimy się po niezbyt trudnych skałach, przechodzimy na drugą stronę grani i dosyć szybko schodzimy na drugą stronę. Wtedy, przed trzema laty, jakoś mi się ciężej schodziło. Pewnie dlatego że wtedy nieśliśmy cały dobytek na garbach, a teraz jesteśmy na lekko.
- Teraz kombinujemy jakby tu bezpiecznie zejść, bo nie widać dokładnie całego zejścia, a w dole teren się nieco przegina sugerując, że może być jakiś próg. Schodzimy coraz niżej i jakoś udaje się bez problemów zejść na dno pustej dolinki, wypełnionej dużymi blokami skalnymi, ponurej, zupełnie cichej, w której każde słowo niesione jest echem. Głos dziwnie odbija się od skał.
Przechodzimy kamienistym dnem doliny żeby wejść na przełęcz w następnej grani. Tą drugą sprzed trzech lat. Musimy obejść kilka skalnych przeszkód, trudno mi powiedzieć czy idziemy tak jak wtedy czy też wybieramy trochę inną drogę. Myślę czy by się nie wspiąć na widoczny zaraz obok szczyt Maja Nigvacit, na którego wierzchołku z daleka widzieliśmy jakby kopczyk. Z tej strony jednak wygląda dosyć trudno, a poza tym nie mamy czasu.
- Idziemy w stronę miejsca gdzie widać przełęcz, drogę mniej więcej upatrzyliśmy sobie spoglądając z poprzedniego wierzchołka, bo teraz niewiele już widać przez to że jesteśmy zbyt blisko. Za to otwiera się nam widok na przełęcz na której byliśmy jeszcze godzinę czy dwie temu. Perspektywa potęguje wrażenie i stąd już widać ewidentnie, że nie zeszlibyśmy tamtędy w dół.
Gdy w końcu wychodzimy na przełęcz, razem z widokiem na Stani Koprishtit, Dolinę Śmierci, uderza w nas potężna piździejawica. Zakładam goreteksa. Nasz cel, Maja Shnikut, jest częściowo zasłonięty chmurami.
- Mijamy jeszcze parę dużych szczelin skalnych, parę minut trzeba mocno używać rąk, aż w końcu dochodzimy do drugiej, a w zasadzie nawet trzeciej już dziś przełęczy. Zejście w dół oczywiście istnieje, ale to wiedzieliśmy już wcześniej bo Kamil szedł tędy trzy lata temu z Czechami. Tutaj też okazuje się, że Kamil popełnił błąd w swoich mapkach graniowych i przełęcz na którą go namawiałem przedtem, a która miała schodzić do innej doliny, jest dokładnie tam gdzie myślałem. Jest blisko naszych namiotów i jest bardzo niska, przez co nie stracilibyśmy tyle czasu na podejście. Wejście z tej strony jest łagodne, ale czy w drodze powrotnej zejście do Zastanu i do naszych namiotów nie okaże się takim samym problemem jak z tej "porannej" przełęczy? Okaże się to wieczorem, na razie ustalamy tylko, że wracamy tamtędy, bo jest dużo krócej, a my będziemy na pewno bardzo zmęczeni.
Po zejściu z przełęczy nie trawersujemy ogromnego kotła Stani Koprishtit z lewej strony jak ja kiedyś, lecz schodzimy stromym stokiem prosto na jego dno. Chmury się częściowo rozwiewają i odsłaniają góry, wygląda słońce, robi się zupełnie ciepło. Okazuje się że Maja Nigvacit z tej strony jest zupełnie łatwa, trawiaste stoki prowadzą do samego szczytu. Nie dziwne że ktoś kiedyś ułożył na nim kopczyk...
- Do wierzchołka Maja Shnikut mamy jednak jeszcze szmat drogi, a w sumie nie wiemy dokładnie którędy tam wejść. Z tej strony wejścia dla nas raczej nie ma. Sama kopuła przypomina swoimi podciętymi kształtami Jezerce. Żeby na nią wejść musimy chyba ją okrążyć i wejść od drugiej strony.
Z daleka dostrzegamy dwóch pasterzy, coś do nas wołają. Po kilku minutach się spotykamy. Ledwo Tomek zdążył mnie poprosić żebym nie wyskakiwał z serbskim, jeden z chłopaków pierwszy krzyczy - Zdravo!
- Około południa schodzimy w dół, w stronę pasterzy którzy pogwizdują na nas i coś wykrzykują kierując się w naszą stronę. Chwilę z nimi rozmawiamy. Okazuje się, że jeden z nich zna trochę serbski, więc Kamil jest w swoim żywiole.
Pracował w Podgoricy, stąd zna język. Jego towarzysz nie mówi po serbsku. Uczą nas kilku nowych słów albańskich, chwilę gadamy mieszanymi językami, potwierdzają że nasza planowana droga na Maja Shnikut jest dobra.
- (...) męczy mnie głód. Zatrzymujemy się więc na obiad. Mam kanapki z konserwą, a Kamil 300ml puree knora. Głodu tym chyba nie zaspokoi.
Efekty osłabienia Kamila stają się coraz bardziej widoczne właśnie teraz. Coraz bardziej zostaje w tyle, choć nie stoimy dobrze z czasem.
Dosyć płaskie dno Doliny Śmierci niedługo się kończy. Z lewej strony pozostawiamy za sobą trzecią przełęcz sprzed trzech lat. Podchodzimy stromym progiem na wyższe piętro - wielkie pole głazów leżące pod północnymi ścianami Maja Shnikut. Od początku wydawało nam się że najlogiczniej będzie przetrawersować tym polem w prawo, tam się dostać na grzbiet i nim podążyć na szczyt.
W sieci można znaleźć informacje o dwóch znanych wejściach na tą górę - czarnogórskim i serbskim. To pierwsze miało miejsce w 2005 roku. Właśnie tamtą ekipę widzieliśmy z góry z Czechami z podejścia na przełęcz oddzielającą Ropojanę od Doliny Sześciu Jezior pod Maja Jezerce, tylko wtedy jeszcze o tym nie wiedzieliśmy. Nie wiedzieliśmy nawet jak się nazywa ten wielki szczyt górujący nad nami przez większość poprzedniego dnia. Który dziś jest naszym celem.
Ponad Stani Koprishtit i wspomnianym kamienistym tarasem Maja Shnikut urywa się stromymi ścianami, jednak z drugiej strony jej stoki są na ogół łagodne. Tak więc jej dziewictwo przed 2005 rokiem wydaje się mocno wątpliwe. Zapewne miejscowi pasterze wchodzili na szczyt od niepamiętnych czasów.
Znowu idzie mi się dosyć kiepsko, zostaję w tyle za Typem. Skaczemy z kamienia na kamień idąc po niekończącym się tarasie. Robimy sobie dłuższy odpoczynek pod charakterystycznym dużym głazem. Dla zabawy łoję parometrową ścianką na jego wierzchołek. Do zejścia muszę poszukać jakiegoś łatwiejszego wariantu, który wcale nie jest taki oczywisty. Żarcia z wiadomych przyczyn nie mamy za dużo, więc trzeba je dosyć ściśle racjonować. Żałuję że mimo wszystko nie kupiłem czekolady w Bordolecit. Tomek ma jakąś resztkę którą wczoraj wziął z namiotu i dzięki temu się uchowała przed kradziejem.
Mijamy spory płat śniegu. Przynajmniej wody nie musimy oszczędzać, Tomek nabiera trochę śniegu w menażkę, na powrót akurat się stopi. Wlewam w siebie większość mojego zapasu szumaka, w końcu powinno już być niedaleko. Mimo to wlekę się coraz dalej z tyłu.
- Idziemy wśród gruzowiska kamieni i olbrzymich bloków skalnych wielkości ciężarówek. Po drodze znajduję małe pole śnieżne i wsadzam do menażki śnieg. Wody mamy już bardzo mało, więc nawet dodatkowy litr będzie dobry. Gdy będziemy wracać powinien być już prawie stopiony, bo pogoda się poprawia i słoneczko, którego od rana brakowało teraz zaczyna przypiekać. Okrążamy całą kopułę szczytową Maja Shnikut i dochodzimy do "ramienia". Wchodzimy na "ramię" i pozostaje nam do pokonania pochylone pod kątem 40 stopni zbocze, żeby znaleźć się na przełęczy pod Maja Shnikut.
Za śnieżnym polem odbijamy wyraźnie w lewo i najpierw przez połogie skalne płyty a dalej przez następne piarżysko idziemy w kierunku najniższego miejsca progu, ponad którym są już podszczytowe stoki. Bez żadnych technicznych trudności pokonujemy próg i zaczynamy podejście równym, kamienisto-trawiastym stokiem. Wyjadamy ostatnie resztki czekolady. Gdyby ten stok leżał płasko i był odrobinkę równiejszy, mógłby robić za sporej wielkości polowe lotnisko. Daleko w dole widać łąki z pasterskimi zabudowaniami. Gdzieś tam jeszcze dalej jest wieś Nikci. To stamtąd weszli Serbowie dwa lata temu, dokonując drugiego znanego wejścia.
Człapię noga za nogą, widząc Tomka cały czas nade mną. Na górę jest dalej niż myślałem. W końcu w odstępie kilku minut dochodzimy do końca tego stoku. Grań skręca w lewo. Typ jest już prawie w jej połowie, gdy ja ledwo ciągnę dupsko jej początkowym odcinkiem. Miejscami ścieżka wydaje się wydeptana przez więcej niż dwie grupy ludzi.
Stopniowo odsłania się druga strona Gór Przeklętych, z masywami Maja Radohines, Maja Popluks, Maja Jezerce i ich wszystkimi mniejszymi sąsiadami. Typ trochę na mnie czeka i o 14.45 wchodzimy na szczyt udekorowany wielkim kamiennym kopczykiem, wyglądającym na starszy niż trzy lata. Po tradycyjnych gratulacjach i zdjęciach szczytowych posilamy się naszymi skromnymi racjami żywnościowymi. Uwalam się dłuższy czas na trawie. Tomek pogania mnie do zejścia, jak najbardziej słusznie zresztą bo czasu na powrót przed zmrokiem nie mamy wiele, ale wyjątkowo trudno mi jest ruszyć rzyć. Zasięg komórkowy na szczycie jest kiepski, po kilku próbach z trudem udaje mi się wysłać parę semsów.
- Widok z wierzchołka jest rozległy, no i po raz pierwszy widzimy Maja Jezerce i Maja Popljuks z tej perspektywy. Widać też kawałek doliny Thethi. Kamil jest wykończony. Z trudem udaje mi się go namówić, żeby skrócić czas przebywania na wierzchołku do 20 minut. Robimy zdjęcia, Kamil wypija resztkę wody, wysyła smsy do znajomych i zaczynamy zejście.
Myślałem że na zejściu mi pójdzie szybciej, ale gdzie tam. Znowu tracę dystans. Na dole stoku, przed zejściem z progu Tomek otwiera nagrodę - puszkę ananasów, która na jakiś czas przywraca mi siły. Dobra marchewka nie jest zła, szczególnie gdy nad tyłkami wisi nam kij szybko upływającego czasu.
- Złazimy dalej, dystans między nami się powiększa, więc krzyczę do Kamila, że będę czekał przy śniegu. Tak też robię - gdy Kamil do mnie przychodzi śnieg już się "dotapia" na kuchence gazowej. Mamy dodatkowe około 0,6 litra wody na łebka, dodajemy jak zwykle do wody tabletki z minerałami i witaminami.
Według Kamila główną przyczyną osłabienia jest brak czekolady, którą zawsze miał w górach. No jeśli do godziny 16 przy takim wysiłku jest się po kanapce z pomidorem i małej zupce knora to organizm ma prawo się buntować. Mam przy sobie przez przypadek saszetkę z gorącą czekoladą, którą omyłkowo wsadziłem do leków. Chyba dzięki temu nie zniknęła razem z konserwami i mogliśmy ją teraz ze smakiem skonsumować. Cud miód.
Tomek pierwszy osiąga pole śnieżne i podgrzewa na gazie już prawie całkowicie stopiony śnieg. Robimy sobie kakao ku pokrzepieniu serc, nabieramy jeszcze więcej śniegu żeby zrobić szumaka. Pewnie dzięki temu w ogóle jestem w stanie iść dalej, ale chyżością moje tempo nie grzeszy. Spory kawał za Typem złażę przez dolny próg i jak żółw wlekę się dnem Stani Koprishtit. Słusznie jej kiedyś nadałem nazwę Dolina Śmierci.
- Pierwsza z przełęczy na którą mamy podejść niby się nieco zbliża, ale jakoś tak wolno. (...) Podejście na przełęcz mimo wszystko schodzi szybciej niż myślałem. Zamiast iść po kruchych i sypkich pozostałościach po kamiennych lawinach, tym razem idziemy wzdłuż skalnego uskoku. Jest lepiej, bo w razie gdyby to wszystko miało ruszyć w dół będziemy mieli się czego złapać. Podczas podejścia tylko raz tracę Kamila z pola widzenia i po kilku minutach zatrzymuje się. Kiedy jednak po 10 minutach nadal go nie widać zaczynam się niepokoić. Powoli schodzę w dół, nawołuje, ale pomimo zupełnej ciszy i echa, które odbija się po skałach w całej dolinie nikt się nie odzywa. Kiedy zaczynam zbiegać w dół, z lekko miękkimi nogami, nagle Kamil odzywa się z zupełnie innej strony. Okazuje się, że poszedł "na skróty" i mnie nie słyszał. Ufff, było ciepło...
Na przełęcz podchodzę już wyłącznie siłą woli. Dzień powoli dobiega końca, rozsądek nakazuje przyśpieszyć, ale co z tego jak totalnie zrąbane cielsko odmawia posłuszeństwa. Gdy w końcu dochodzę na górę, Tomek czeka już z następną marchewką - tym razem podgrzał na gazie danie z puszki. Przez rozsądek zmuszam się do zjedzenia swojej części, chociaż żołądek protestuje.
- Na przełęcz wychodzę szybko. Czasu jest niewiele, widzę kolejną przełęcz na którą musimy wejść. Widzę też jak bardzo Kamil jest wykończony, dlatego wyciągam z plecaka ostatnią na dziś niespodziankę, czyli "Kociołek do syta" Łowicza, siadam do jamy skalnej, bo tutaj na przełęczy trochę wieje, rozpalam kuchenkę gazową i w oczekiwaniu na Kamila podgrzewam żarcie. Smakuje wybornie, pozostawiam połowę dla Kamila, który przychodzi po jakimś czasie. Długo oddycha nie próbując nawet wziąć widelca do rąk. Jest tak zmęczony, że nie wyciągamy już drugiej menażki, je z tej samej co ja. Mówi, że szybciej nie da rady jeść bo się "porzyga". Mimo wszystko z wrodzoną upierdliwością staram się go podspieszać. Słońce już zaszło, pozostało nam może niecała godzina do zupełnego zmroku...
Ostrożnie schodzimy po skałach na drugą stronę w zapadających szybko ciemnościach, często przytrzymując się rękami. Idziemy trochę inaczej, wcześniej wypatrzoną trasą bardziej w lewo, w przeciwną stronę od głęboko wciętej przełęczy którą najpierw rano próbowaliśmy się przedostać. Jest tam jeszcze niższa, łagodniejsza przełęcz, na którą się kierujemy. Typ rano miał rację, to musi być ta sama którą widać z Zastanu. Mi się wydawało że wyprowadza ona nie do tej doliny co trzeba. Według Mike'a jej nazwa to Gropa e Stierra. Osiągamy ją już w zupełnych ciemnościach.
- Trochę trzeba pokombinować z zejściem, bo mijamy kilka progów skalnych i znalezienie najlepszej drogi schodzenia, kiedy nie widać dna doliny jest bardzo ważne i wpływa na skrócenie czasu zejścia do doliny. Kiedy jesteśmy już na dole nieco przyspieszam. Widoczność jest już prawie zerowa, a ja chcę cokolwiek zobaczyć z przełęczy. Co prawda nowa czołówka świetnie radzi sobie rzucając wiązkę światła na kilkadziesiąt metrów, ale to i tak może się okazać za mało. Lepiej słabo widzieć, ale widzieć to co jest oddalone o 300 metrów, a najlepiej byłoby widzieć przeciwległe zbocze kolejnej doliny, żeby przekonać się czy jesteśmy "u siebie".
Dochodzę do przełęczy, im bliżej jestem załamania terenu tym szybciej idę wiedząc że zaraz będzie wyrok. Jestem na przełęczy. Wyłączam czołówkę, żeby lepiej dostrzec gdzie jestem. Już na pierwszy rzut oka widzę, że na szczęście to jest chyba nasza dolina. Po kilku minutach dochodzi Kamil i potwierdza, że jesteśmy chyba "w domu". Kamil wypija resztki wody, ja zostawiam sobie jeszcze łyk wody, żeby go wypić po kolejnym podejściu na zbocze doliny, bo nasz namiot jest powyżej dna doliny. Schodzimy.
Z czołówkami schodzimy stromymi stokami na Zastan, ja cały czas kilkadziesiąt metrów za Tomkiem.
- Nasze dwa światełka migotają pośród zupełnych ciemności, jest zupełna cisza, tutaj już nie wieje, księżyc nie świeci, tylko co jakiś czas w oddali widać blask błyskawic. Czyli gdzieś jest burza, a u nas tak pięknie i spokojnie. Cały stres minął. Mamy jeszcze niecałą godzinę drogi do namiotu o ile tam nadal będzie stał, bo być może naszemu wczorajszemu złodziejowi spodobała się ta fucha i zawitał ponownie w naszej dolince. Dochodzę do pasterskiej ścieżki, którą pokonywaliśmy już wczoraj i czekam na Kamila. Gdy dochodzi mówi, że tak wykończony chyba jeszcze nigdy nie był. Dzielę się z nim łykiem wody. Już nie popędzam. Przepraszam go trochę, że go tak popędzałem, ale Kamil w pewien sposób jest wdzięczny za popędzanie, bo inaczej na pewno nie dotarłby tutaj dzisiaj. Mówi że "kiblowałby" w górach. Ale gdzie? W czym? Nie mieliśmy ani namiotu, ani śpiwora, ani płachty. Mieliśmy za to szczęście, bo nie padało i była bardzo dobra pogoda - szczególnie po południu.
Dopiero po zejściu na pasterską ścieżkę gratulujemy sobie szczęśliwego powrotu. Absolutnie nie mam do Tomka pretensji o popędzanie. Wręcz przeciwnie, bardzo mi ono pomogło. Naprawdę nie wiem czy kiedyś wcześniej tak się zryłem, no może w czerwcu
na Glocku...
- Dowlekamy się do namiotu, idę jeszcze na górkę wysłać smsa do Gośki, że wszystko jest ok. Odkopujemy cały sprzęt Kamila i moje żarcie. Zakopaliśmy je w jednym z dołów pod stosem kamieni w obawie przed wizytą wczorajszego "dzika". Kamil nie zjada już tego dnia nic. Kładzie się spać. Ja żrę dużo. Zupki, herbatę, fasolkę, wszystko to czego nie zabrał złodziej. Zostawiam tylko dżem na rano i jedną konserwę na jutrzejszy obiad podczas zejścia do Ljepush. Najadam się, przynoszę świeży zapas śniegu na jutrzejsze śniadanie. Jutro powrót w dół. (...) Podsumowuję w myślach dzisiejszy dzień. Było bardzo dobrze. Może do pieniędzy to ja szczęścia nie mam, ale górach ostatnio dużo tego szczęścia dostaje w prezencie. Jeden szczyt, kilka przełęczy, kilka dolin, no i pomysły na przyszłość, bo okazało się że Maja Nigvacit wyglądająca na tak niedostępną z jednej strony okazuje się być dostępna z drugiej. Trzeba tam kiedyś wrócić.
Leżąc przed namiotem na karimatach przeliczamy jeszcze liczbę kalorii jaką Kamil dostarczył dziś organizmowi. Nie wygląda to imponująco. Z tego co pamiętam to nie przekroczyła ona 1500. Za to suma podejść przekroczyła 2000m. Dobry wynik. Każdy wynik powyżej 2000 metrów podejścia dziennie zasługiwać powinien na uznanie. Dziękuje więc Bogu, że pozwolił mi na przeżycie kolejnego dnia. Dnia w górach. Dnia pełnego wrażeń.
(fot. Typ i ja)