3. Trzy granice
9 lipca
Wyjazd z miasta na wschód jest zakorkowany. Stoimy pół godziny, nic się nie rusza. Kojarzymy to z transportem ekshumowanych zwłok ze Srebrenicy, mówiła nam o nim Alma i słyszeliśmy w wiadomościach telewizyjnych.
Korek się trochę przesuwa, tak że w końcu widzimy skrzyżowanie. Policjant zatrzymuje ruch, z lewej strony nadjeżdża długa ciężarówka udekorowana kwiatami, za nią druga i trzecia, eskortowane przez policję. Po kilku minutach możemy jechać.
Jakoś nikt z nas nie komentuje głośno tego co widzimy. Azra przeżyła oblężenie Sarajewa i wcześniej nieraz opowiadała mi wojenne historie. Dla moich towarzyszy, dla niej szczególnie, to na pewno jakaś część ich rzeczywistości z którą muszą żyć. We mnie, po paru dłuższych pobytach na Bałkanach, wywołuje to bardziej cichą refleksję niż jakiś wstrząs czy burzę emocji. Pewnie inaczej by było jakbym był na miejscu...
Rozpoznaję miejsca przez które
dwa lata temu wracaliśmy z Azrą z Trebevića po przygodach z holowaniem rozbitego golfa. Normalnie jakby to wszystko było wczoraj. Wspomnienia znowu się przeplatają z powojennymi pozostałościami, nie tylko tymi widocznymi ale również tym co siedzi ludziom w głowach. Tak już widać musi być w tym miejscu.
W jednym miejscu droga prowadzi tunelem po nieczynnej kolei. To chyba tędy jeździł wąskotorowy pociąg Ćiro, o którym opowiadała mama Azry. Gdzieś za nim skręcamy w boczną drogę która ma nam skrócić dojazd do Goražde. Niedługo asfalt się kończy. Co to by był za bałkański wyjazd bez szutru - śmieję się. Trochę nas to zwalnia, ale skodzinka nigdzie nie ma najmniejszych kłopotów z przejazdem. W najwyższym punkcie na wzgórzu stoi jakiś pomnik. Nawet się nie zatrzymujemy go obejrzeć, w końcu daleka droga przed nami. W dolinie do której zjeżdżamy otwiera się widok na płynącą dostojnie Drinę.
W Goražde przejeżdżamy na drugą stronę rzeki i udajemy się w kierunku niedalekiej czarnogórskiej granicy w Metaljce. Za bośniackim posterunkiem (chociaż dokładnie to Republika Serbska BiH) jeszcze kilka kilometrów "drogi niczyjej" dzieli nas od wjazdu do Czarnogóry. Tam, jeszcze przed przejechaniem pod szlabanem, zostajemy przez miłą panią obdarowani gustowną zieloną winietką w cenie 10 euro, ważną przez najbliższy rok. O obowiązującym jakoby zakazie wwozu żywności nikt nawet nie wspomina. I całe szczęście, bo Azra z Tomicą, wbrew moim protestom, wczoraj w Sarajewie zaopatrzyli się jak na wyprawę w Himalaje.
W Pljevlji, zamiast na południe na kierunek mostu na Tarze, wyrzuca nas na drogę na wschód. Gdy się orientujemy gdzie jesteśmy, już nie warto wracać. Można by jeszcze jechać skrótem boczną drogą łączącą się z główną już za Bijelim Poljem, ale nie wiadomo czy nie byłoby to kilkadziesiąt kilosów szutru, a na takie eksperymenty nie mamy czasu. Decydujemy się więc jechać przez kawałek Serbii.
Granicę przekraczamy w Jabuce, tracąc trochę czasu w kolejce. Niedługo łączymy się z główną drogą na Bijelo Polje, którą już raz w tym roku jechałem. Znajomy kanion Limu, znajome przejście do Czarnogóry w Gostunie, i dużo większa niż na wcześniejszych przejściach kolejka. Jestem trochę zmęczony, Tomica mnie zmienia za kółkem. Wcześniej parę lat jeździł felą więc dobrze ją czuje. Zaostro - mówi mi tablica z nazwą mijanej wsi. Tłumaczę kierowcy co to znaczy po mojemu.
W Andrijevicy robimy ostatnie zakupy. Żarełko, jak wiadomo, mamy już w ilościach hurtowych, teraz więc do kupienia zostały nam tylko owoce, warzywa i piwo.
Z drogi oglądamy znajome góry. Tylko dla Tomicy to pierwszy raz w tym rejonie. Robi się już szaro, gdy dojeżdżamy do końca asfaltu w dolinie Grbaja. Wiemy że gdzieś tu jest schronisko, w którym właśnie taboruje ekipa z klubu górskiego Radnički z Belgradu. Podjeżdżamy polną drogą w głąb doliny. Najpierw nikogo nie widzimy, dopiero potem z boku na łące, przy zabudowaniach dostrzegamy pasterzy. Witamy się, pytamy gdzie jest schronisko. Nie wiemy jeszcze czy się tam rozbijemy czy tu koło nich przy źródle. Na razie postanawiamy podjechać pod Planinarski Dom Branko Kotlajić.
Wracamy kawałek i skręcamy zgodnie z drogowskazem. Przejeżdżamy przez łąkę w kierunku widocznego domu, już z daleka widać ognisko. Podchodzimy się przywitać z liczną belgradzką ekipą. Widzę że nie ma nikogo znajomego z
marcowego wejścia na Maja Jezerce, niektórzy są teraz na Kaukazie. Lazar, przewodnik, od razu częstuje nas rakiją, winem i piwem. Rozbijamy namioty i wracamy do ogniska. W międzyczasie przybywa jeszcze para Chorwatów z Rijeki. Impreza przeciąga się do późna. Piosenka się niesie, rakija się leje, naokoło słychać wszystkie możliwe odmiany "wspólnego" języka, a nad nami znowu nasze Prokletije. Tu już nie ma żadnych granic.