9. Czekoladowy skrytożerca
26 sierpnia
Nastawiony na 5.30 budzik dzwoni z bezlitosną, brutalną punktualnością. Całkowite przebudzenie zajmuje nam dalsze kilkanaście minut. Jest jeszcze szaro i zimno gdy się wygrzebujemy z samochodu. Za chwilę przychodzi Tonio i otwiera knajpę. Słońce zaczyna nieśmiało oświetlać na różowo szczyty okolicznych gór.
- Dopiero teraz widać jak wygląda bar z zewnątrz. Kilka drewnianych ław i stołów na zewnątrz, dach częściowo przykryty podartą folią, a jego konstrukcja zrobiona z klimatycznie powykrzywianych stempli i desek. Zaraz za barem coś w rodzaju miejsca gromadzenia śmieci (a jednak!), z których świnie próbują jeszcze wygrzebać coś dla siebie. Powoli przebudzamy się, słońce jest już tuż poniżej linii horyzontu, już oświetla część wyższych partii gór, kiedy do baru schodzą się pierwsi klienci na rakiję i kawę.
Bierzemy trochę naszego żarcia i wchodzimy do środka. Kupujemy po kawce. Tonio siada z nami przy stoliku, przynosząc flaszkę
raki. Nalewa nam i sobie po kielonku. Zdarzało mi się walić lufkę o szóstej rano, ale na zakończenie imprezy a nie na początek...
- No jednego muszę z nim wypić, wczoraj jakoś się wymigałem. Na śniadanie mamy resztkę mojego kultowego placka, któremu w dzieciństwie nadaliśmy nazwę "czarno-biały" i którego wg niezmienionej receptury mama przygotowuje do dziś.
Wódeczka Toniego ma fajny jakby anyżkowy smaczek, musi być z dodatkiem jakichś ziół. Częstujemy go naszym żarełkiem, ale odmawia, mówiąc że śniadanie je dopiero w południe a wcześniej tylko kawa i
raki. Mimo bariery językowej jakoś się znakomicie rozumiemy.
- Każdego wchodzącego do baru zagadujemy o nasz dzisiejszy cel - Zastan i Paje. W odwrotnej kolejności oczywiście - Paje i Zastan. Wychodzimy przed bar i tubylcy tłumaczą nam jak tam dojść.
Przy stoliku obok siada starszy facet. Wita się z nami, Tonio też nalewa mu lufkę, chwilę rozmawiają. Gość jest majstrem budowlańcem, zna parę słów po serbsku. Zaraz idzie w kierunku Lijepush pomagać komuś remontować chałupę, więc może pokazać nam drogę.
Śpieszy mu się, więc my też się szybko zbieramy. Miałem kupić czekoladę, ale przez to wszystko już nie ma czasu. Ten z pozoru mało znaczący drobiazg niedługo odbije mi się czkawką...
Szybko rozpuszczam w wodzie szumaki i ładuję do wora cały szpej wspinaczkowy. Myślę sobie że to w końcu ja chcę łoić a nie Tomek, więc nie będę go dodatkowo obciążał. Namiot też przytraczam do swojego worka.
- Wychodzimy po wpół do ósmej czując się trochę winni, że przez nas Majster ma kilkunastominutowe opóźnienie.
Majster idzie z nami jakiś czas przez wieś, po czym skręca między chałupy, pokazując nam dalszy kierunek marszu. Jak na razie cały czas idziemy ewidentną gruntową drogą pomiędzy zabudowaniami. Trudno znaleźć jakąś wyraźną granicę między Bordolecit i Lijepush.
- Ljepush (...) to typowa górska wioska z domami, bez żadnych "wypasów", bez szkoły, bez baru (a przynajmniej go nie widziałem (...)). Nieco koszmarnie wyglądają stare pordzewiałe anteny satelitarne przyklejone do niskich domków z klimatem, po drodze spacerują łaciate świnie, a sama droga w okresie wiosennym jest najprawdopodobniej nieprzejezdna, bo resztki śmieci oraz układ kamieni i gałęzi wskazują, że wiosną płynie tędy rzeczka. Oczywiście nawet tutaj jest kilkanaście, jeśli nie więcej bunkrów. Część z nich mieszkańcy próbują jakoś wykorzystać - pocięte, czy raczej połamane, służą razem z kamieniami jako elementy ogrodzenia.
Po jakichś 40 minutach od wyjścia docieramy do łąki gdzie droga się kończy. Widzimy początek ścieżki prowadzącej stromo w górę w las, to musi być nasza dalsza trasa. Tomek chce od razu iść dalej, jednak ja z ulgą zrzucam przeraźliwie ciężkiego wora i siadam na kilka minut na kamieniu.
- (...) nasze plecaki są bardzo ciężkie. Ważą chyba około 30 kg. Trochę obawiam się, żeby mój kilkunastoletni plecak nie urwał się (tak, tak, dopiero niedawno sobie uświadomiłem, że mój woodpecker ma już 13 lat, a wygląda bardzo dobrze, stary Alpinus jednak produkował (...) solidny sprzęt).
Stroma ścieżka często się rozgałęzia ale ogólny kierunek jest ewidentny. Niedługo wychodzimy ponad las na rozległe pastwiska. Typ jest szybszy, przez większość czasu zostaję kawałek za nim. No ale w końcu sam tego chciałem, objuczyłem się jak muł. Spotkani pasterze potwierdzają że dobrze idziemy na Zastan.
- Przez las ścieżka jest bardzo dobrze widoczna, na Paję często prowadzone są tędy owce. Jest to dość ostre podejście jak na tą wysokość bezwzględną. Dochodzimy do Paji po godzinie 9. Pogoda od rana jest taka jak w smsach od Rewersa. Słonecznie, bezwietrznie i z godziny na godzinę coraz cieplej. (...) Na Paji pasterskie ścieżki rozpływają się na okoliczne wzgórza, zbocza są tak zniszczone przez owce, że trochę przypominają mi nasz rozdeptany przez ludzi Kasprowy. Spotykamy kilka kobiet, jedna z nich zapytana o Zastan mówi, że właśnie tam wybiera się z owcami jej syn i możemy pójść z nim.
Kilkunastoletni syn pasterki, przedstawiający się jako Mike, zna kilka słów po serbsku i angielsku, co nieco ułatwia sprawę. Idziemy więc dalej razem z nim i jego stadkiem. Podczas jednego z odpoczynków spotykamy starszego pasterza w eleganckiej marynarce, dziarsko idącego pod górę. Odchodzi ścieżką gdzieś w bok, zostawiając nas w towarzystwie Mike'a i jego owiec. Ten pędzi je przez nieraz bardzo strome progi skalne. Jak by się samemu nie widziało to aż trudno by było uwierzyć że owca może na coś takiego wbiec. Mimo że Typ wziął ode mnie namiot dla wyrównania niesionych ciężarów, dalej wlokę się z tyłu. Albo jestem taki cienki bolek, albo on ma kondychę jak koń.
- Maik. A może Majk, albo Mike. Zostanę przy Maik, choć wydaje mi się z perspektywy czasu, że to imię Maik sobie wymyślił. A więc Maik prowadzi nas w stronę Zastanu. Rozmowa - o ile nasze dukania można tak nazwać - jest na początku fajna, ale wraz z upływem czasu staje się coraz bardziej męcząca. Maik wypowiada zdania coraz bardziej złożone i używa coraz więcej nieznanych mi albańskich słów, oczekując z mojej strony odpowiedzi na zadawane pytania. Średnio mi to idzie, ale kilku ciekawych rzeczy się dowiaduję. (...) Kamil idzie nieco z tyłu, że tak powiem - za baranami - plecak ciąży mu coraz bardziej, więc postanawiam wziąć od niego namiot.
Trzeba przyznać że dzięki Mike'owi zaoszczędzamy sporo czasu. Chociaż ogólny kierunek marszu jest w miarę jasny, jednak szukanie najlepszej drogi wśród rozlicznych garbów i dolinek bez niego na pewno zajęłoby nam dłużej. W pewnym momencie odsłania się charakterystyczny grzbiet odchodzący do Popadiji i Volušnicy, tak dobrze znany wszystkim którzy widzieli z góry czarnogórską dolinę Grbaja. Wprost pod nami jest wisząca kotlinka pod Maja Vojushit, a jeszcze niżej zasłonięta Grbaja. Po jej drugiej stronie piętrzy się ogromna grań Karanfili.
- Nawet gdyby Maik nas nie prowadził to jakoś byśmy może trafili, bo na skałach widać nieco przybrudzone ślady po ziemi (a czasem i krwi) wskazujące którędy prowadzi ścieżka na Zastan. Owce są naprawdę niezłe. Swoimi malutkimi, króciutkimi nóżkami pokonują duże jak dla owiec trudności skalne. Czasem Maik daje jednej czy drugiej mocnego kopniaka, kiedy nie dają rady lub gdy się zaklinują na jakimś skalnym progu.( ...) Jest bardzo gorąco, krople potu już nie spływają, tylko kapią z czoła z coraz większą częstotliwością.
Jeszcze ostatnia głęboka dolinka z brudnym polem śnieżnym, ostatni próg i odsłaniają się znajome mi kształty szczytów. Za progiem jest górna kotlina Zastanu. Trawersujemy zbocza jednego ze szczytów o nieznanej nam nazwie i dochodzimy do miejsca gdzie w lipcu rozdzieliliśmy się z Azrą i Tomicą. Trochę ponad cztery godziny od łąki w Lijepush.
- Kamil chce tutaj rzucić plecaki i przejść się w poszukiwaniu jakiegoś ciekawego miejsca na obóz, ale namawiam go, żeby pójść z całym bagażem. Przechodzimy więc jeszcze kilka minut (...) i znajdujemy bardzo dobre miejsce na rozbicie namiotu - prawie idealnie płasko, niewiele gówienek owiec i resztka śniegu w załomie skalnym w odległości 50 metrów.
Schodzimy na dno kotliny i rozstawiamy namiot na dogodnym kawałku płaskiej trawy. Pierwsze co mi się rzuciło w oczy to prawie zupełny brak śniegu w porównaniu moją ostatnią wizytą w lipcu. Ma to duże znaczenie, bo poza nim na Zastanie innej wody nie ma. Po krótkim poszukiwaniu znajdujemy w pobliskim zagłębieniu mały płat śniegu. Po zgarnięciu wierzchniej warstwy skalnego pyłu wydaje się dostatecznie czysty by go topić na picie. Wypełniamy nim wszystkie nasze menażki i znosimy koło namiotu. Większość zostawiamy żeby śnieg się powoli stopił na później, dwie topimy na gazie na teraz. W uzyskanej wodzie jest sporo pyłu i jakichś małych robaczków, nicieni czy innego świństwa. Całe szczęście Typ przezornie wziął czystą gazę, więc mamy przez co filtrować. Przez najbliższe dni będziemy pić duże ilości takiej wody bez gotowania ani chemicznego oczyszczania, licząc na twardość naszych żołądków. Wcześniej już nieraz obaj tak robiliśmy więc i teraz nie powinno być źle.
- Rozkładamy więc namiot, Maik cały czas nam pomaga we wszystkim, później robimy sobie wspólnie zdjęcia, topimy śnieg, (...) częstujemy Maika jakąś kanapką z pasztetem, daje mu "Słodką Chwilę".
Gotujemy obiad. Mike ma tylko chleb, ser i butelkę wody, więc proponujemy mu to co mamy. Próbuje trochę wybiórczo, częstując się tym co mu smakuje.
My zostajemy jeszcze trochę się pobyczyć przed namiotem, a Mike idzie ze swoją trzódką wyżej na okoliczne stoki. Obserwujemy go jak z łatwością kozicy biega po stromych zboczach. Gdy wraca, ja mam już zarzucony na plecy wór z całym szpejem.
- Na nas już pora, chowamy żarcie pod namiot, chcemy się pożegnać z Maikiem, ale on nie chce podać mi ręki na pożegnanie, mówiąc chyba coś o tym, że on jeszcze nie idzie, jeszcze musi przegonić owce. Hmmm, jest już 15:10, coś jego odejście się opóźnia. Zmienił plany. My nie możemy ich zmienić, musimy już iść.
Idziemy rozpoznać bojem upatrzony przeze mnie w lipcu fragment jednej ściany. To znaczy ja idę, Typ w ostatniej chwili zdecyduje czy będzie mi towarzyszył w akcji. Po jego minie widzę że jego wsparcie ograniczy się chyba do kibicowania i robienia zdjęć.
- Pakujemy się na te kilka godzin, które pozostały do zmroku. Ja jak zwykle zapobiegawczo biorę też trochę niepotrzebnego dzisiaj sprzętu, który jednak nie powinien zostać w namiocie podczas naszej nieobecności. Zdziwionemu Kamilowi mówię, że robię to "na wszelki wypadek", bo nie chcę żeby nam ktoś coś ukradł. Jeszcze bardziej go to dziwi, bo tutaj nikogo nie ma, więc odpowiadam mu na to, że obawiam się "jeleni i dzików". Szczególnie "dziki" są groźne, kradną wszystko co napotkają na swojej drodze.
Żegnamy się z Mike'em, który wkrótce znika za załomem.
- Namiot znika nam na chwilę za załomem skalnym, żeby po 20 minutach ponownie się pojawić. Wtedy widzimy przechodzącego obok namiotu Maika, który widząc nas krzyczy z dołu "mirupafshim". Czyli w końcu idzie z owcami w dół.
Po krótkim marszu pod górę jesteśmy prawie pod ścianą. Tomkowi się ostatecznie odechciewa łoić jak widzi gdzie chcę iść...
- No, jeśli kiedykolwiek łudziłem się że mogę pomóc Kamilowi wyjść na tą górę to wszystko opadło gdy podszedłem pod ścianę. Nie dla mnie. Ściana ma chyba ze 150 metrów wysokości, z jednej strony stromy komin, czy raczej rysa, z drugiej strony gładkie płyty. Kamil podczas lipcowego rekonesansu wybrał drogę mniej więcej środkiem, tam gdzie było się czego złapać. Ale i tak trudności drogi ocenił na IV-V, choć tak naprawdę ocenić to mógłby dopiero po zrobieniu drogi. Nie daję się namówić nawet na spróbowanie wspinaczki, to nie jest sport dla mnie, zresztą Kamil bardzo nie namawia mnie widząc że jestem pewny co do słuszności podjętej decyzji.
Tomek ograniczy się do cykania zdjęć, może nakręci filmik. Mówię mu że dziś pewnie nie mam szans skończyć drogi, w końcu już późne popołudnie, zrobię rozpoznanie bojem, jak dobrze pójdzie to urobię jeden wyciąg, zjadę na pojedyńczej linie i zostawię ją na jutro, może na pojutrze w zależności od naszych planów. Pyta mnie kilka razy czy jestem pewny tego co robię.
Zarzucam wór na ramię i podchodzę piargiem pod samą ścianę, w miejsce upatrzone w lipcu. Teraz już nie jestem taki pewny czy to dobry wybór. Myślę czy nie próbować gdzie indziej, ale w końcu pozostaję przy pierwotnym planie.
Znajduję dogodną szczelinę, wbijam dwa solidne haki na dolny stan, łyżkę i rynnę, wytrzymają wszystko jakby co. Dobrze znam teorię jak wygląda łojenie z samoasekuracją, czas tą teorię sprawdzić w praktyce, zawsze musi być ten pierwszy raz. Wiążę linę do stanu, wskakuję w uprząż, mythosy i kask, biorę cały szpej, przypinam się prusikiem do liny. Wyłażę parę metrów łatwym na razie terenem. Czas by se coś założyć. Przymierzam kostki i friendy, ale nie ma tak łatwo. Prawie nie ma szerokich szczelin, te co są to parszywe i kruche, rozszerzające się na zewnątrz. Są tylko te najwęższe, jak dobrze poszukać to hak wejdzie. Po krótkich przymiarkach i dosyć długim machaniu młotkiem łyżka w końcu włazi po samo ucho. Wpinam się, można iść dalej. Kawałek wyżej znowu długo przymierzam co się da, kostki nie chcą siadać, na słowo honoru zakładam frienda, tak bardziej dla psychy bo widzę że szarpnięcia nie wytrzyma. Przeciągam prusa i się wpinam. Krótka wymiana informacji z Tomkiem, który siedzi kilkadziesiąt metrów od ściany. Zawsze dobrze do kogoś gębę otworzyć...
- Pozostaje mi więc (...) obserwować poczynania Kamila. Samego na stukilkudziesięciometrowej ścianie skalnej. W Albanii. Skazanego na poważne tarapaty, albo i śmierć jeśli coś by mu się nie udało i potrzebowałby pomocy. Zarówno on jak i ja wiemy - i uświadamiam mu to co chwilę - że ja mu nie pomogę. Jeśli kilkadziesiąt metrów wyżej zaliczy lot po którym straci przytomność, albo chociaż złamie sobie ręce - będzie już po nim. Ja nie pomogę mu, bo wtedy zamiast jednego byłoby dwa trupy.
W dwójkowym zespole, asekurowany przez partnera, bym się tak nie pieprzył z każdym ruchem. Ale jestem sam, więc wszystko robię dziesięć razy wolniej i ostrożniej, przeloty też zakładam dużo gęściej niż normalnie. Kostka która za chwilę wyleci. Kawałek wyżej dobrze stoję, jest niezła szczelina... a więc jebiemy następnego haka. W pierwszej próbie nie chce wejść, ukruszam tylko kawałek skały. Włazi kilkanaście centymetrów wyżej, ale co straciłem czasu na jego wbicie to moje. Wspinanie jest naprawdę łatwe, nie więcej niż IV, może IV+, jedyne co mnie powstrzymuje to fatalna asekuracja i problemy z jej zakładaniem. Idąc w zespole bym szybciej pomykał do góry i się tak nie pierniczył. Ale jestem sam...
- [W przypadku jakiegoś nieszczęścia] oczekiwanie jakiejkolwiek pomocy ze strony kogokolwiek innego (...) odpada z prostej przyczyny - nikogo w górach nie ma. Jeśli zejdę na dół to do Grbaji albo do Ropojany, bo tam są największe szanse na to, że spotkam kogoś z Serbów lub Czarnogórców znających się coś na wspinaczce. Ale szanse te są tylko iluzoryczne. Dlatego też cały czas przekonuję Kamila, żeby zrezygnował. Udaje mi się to tylko częściowo, pomaga mi zbliżający się zmrok.
Kurwa, ale rzęch... chwilę myślę jak przejść następne 2-3 metry żeby nie wylecieć z ukruszonym kamieniem, wyłażę, czas na następnego haka, znowu dłuższa chwila przymierzania i walenia młotkiem. Nie byłem na to przygotowany, mam cały arsenał kostek i friendów a haków może dziesięć na krzyż, z czego tylko połowę płaskich. A tylko one tutaj się przydają, z wyjątkiem jednej rynny na dolnym stanowisku jak na razie biję tylko łyżki. Zostały mi dwa ostatnie - na stanowisko. A więc to już koniec pierwszego wyciągu. Urobiłem zaledwie nędzne kilkanaście metrów, nawet mniej niż pół planowanego wyciągu. Bicie haków wykończyło mnie czasowo. Wchodzę następne dwa metry do dogodniejszego miejsca i wynajduję dwie szczeliny. Ostatnie dwie łyżki solidnie siadają, motam dobry stan. Jeśli dojdzie do następnej próby to musi mi on posłużyć jako dolny żeby wyłoić wyżej. Patrzę w górę, wygląda że wyżej będzie trochę trudniej, może piątkowo, może nawet więcej? Ale dziś już nie muszę się o to martwić. W tym tempie bym nie skończył ściany przed zmrokiem, nie mówiąc o powrocie. Krzyczę do Typa że to już koniec na dziś...
Zakładam linę pojedyńczo do zjazdu. Wpinam płytkę i zjeżdżam, likwidując przeloty. Wybicie każdego haka zajmuje mi tyle samo co straciłem na wbijanie. Znaczy że solidnie siedziały, przynajmniej one by mnie utrzymały w razie lotu. Kostka zgodnie z przewidywaniami wyleciała. Dojeżdżam do gleby, likwiduję też dolny stan, w końcu każdy hak się przyda na następny wyciąg. Cały bój z hakami zajął mi jakieś dwie godziny. Zostawiam wiszącą linę, pakuję całą resztę szpeju, zmieniam mythosy na trapery i schodzę do czekającego Tomka.
- W ciągu dwóch godzin Kamil zrobił tylko kilkanaście metrów ściany. Schodzimy na dół a Kamil na szczęście coraz bardziej wątpi w to, że zrobi ścianę w pojedynkę. Linę zostawia jednak w ścianie i postanawia, że w czwartek zdecyduje co dalej, bo jutro pójdzie ze mną na Maja Snikut (2554 mnpm).
- Dochodzimy do namiotu gdy już się ściemnia. Śnieg który wystawiliśmy w menażkach na słońce żeby się stopił jest już prawie całkowicie stopiony. Pływa w nim jednak dużo much i kilkadziesiąt innych dziwnych stworzeń, jakichś takich małych obłych "glizdek" o długości kilku milimetrów. Robię filtr z bandażu i po chwili możemy sobie przynajmniej wmówić, że to co będziemy zaraz pić jest czyste.
Przed namiotem, gdy chcemy jeszcze coś przegryźć, odkrywamy brak kilku artykułów żywnościowych. Przez resztę wieczoru i jutrzejszego ranka będziemy sukcesywnie odkrywać kolejne braki. Kradziej i tak nas potraktował względnie humanitarnie, nie zabierając wszystkiego, jak również biorąc tylko części poszczególnych artykułów. A raczej był po prostu selektywny, biorąc głównie to co mu smakowało jak go wcześniej częstowaliśmy. Musiał wyczekać aż znikniemy za załomem, miał mnóstwo czasu na spokojne przetrzepanie pod podłogą namiotu, w środku namiotu, a nawet w mojej torbie z lekami, skąd się poczęstował jedną tubką szumaków. Na szczęście miał tyle serca żeby drugą, tą napoczętą, nam zostawić.
- Zaglądam do naszych zapasów i baranieję. Brakuje kilku konserw! Pozostały tylko dwie w miękkim opakowaniu a brakuje wszystkich w puszkach. Szukam jeszcze gdzie indziej, nie dopuszczając do siebie myśli, że to co się stało jest prawdą. Jednak gdy okazuje się, że puszki to nie jedyna strata i brakuje więcej z naszych zapasów robimy inwentaryzację. Ktoś (mamy 95% pewności kto, ale za rękę go nie złapaliśmy) ukradł nam część zapasów. Dlaczego tylko część? Może miał nadzieje że mamy tego tak dużo, że nie zauważymy. Nie mamy więc konserw, Plusza Multiwitaminy, kiełbasy (nie wiem czy nie była zepsuta... ), napoju energetycznego, kilku "Słodkich Chwil", kilku zupek chińskich, banana, jabłek, czekoladek, marsa... To ostatnia rzecz jakiej się tutaj spodziewałem. Jestem wkurzony, zawiedziony, zdziwiony, niedowierzający. Jeśli zrobił to on, to tym bardziej jest mi przykro, bo okazał się fałszywy, a fałszu dość mam w Polsce na co dzień.
Typ dostaje z Polski semsa z prognozą. Jutro jeszcze ma być lampa, ale już wieczorem może się zepsuć. Długo analizujemy dzisiejszy dzień i planujemy na jutro. Co chwilę w rozmowie wypływa kradzież żarcia, psująca nam trochę humory.
- Rozkładamy wszystko co nam pozostało na najbliższe 2 dni do jedzenia. Dobrze, że nie zabrał wszystkiego, bo musielibyśmy wracać od razu na dół, a tak to jakoś przetrzymamy. Niewielkie to pocieszenie. Na śniadanie tylko chleb z dżemem (nie wiem dlaczego dżemu nie zabrał), na obiad na szczęście pozostał "Kociołek do syta" i fasolka (nie spodobało mu się szklane opakowanie?), a na wieczory te dwie "miękkie" konserwy, które pozostawił.
Tak czy inaczej, już nic na to nie poradzimy. Skrytożerca zniknął równie szybko jak się pojawił, nie dając nam nawet szansy żeby mu powiedzieć stanowcze nie.
Do ataku na moją ścianę trzeba by mocnego zespołu dwójkowego. Solo z samoasekuracją, przy nieznanych dalszych trudnościach i takiej kiepskiej asekuracji, w dodatku z niedoborem haków, a więc z konieczności robiąc krótkie wyciągi, w najlepszym razie bym walczył od wczesnego ranka do późnego wieczora. Ale jesteśmy tu razem, więc jutro robimy coś razem. Pójdziemy na górę o której obaj swego czasu myśleliśmy - Maja Shnikut. Dojście tam i z powrotem zajmie nam pewnie cały długi dzień. Pojutrze, w razie dobrej pogody, może jeszcze coś dalej załoję, a może tylko ściągnę linę...
(fot. Typ i ja)
Słowniczek trudniejszych terminów:
dupnięcie,
dupówa - terminy meteorologiczne: przeciwieństwo lampy (zob.).
friend - rodzaj przyrządu do osadzania w szczelinach skalnych dla asekuracji.
hak - kawałek metalu o odpowiednim kształcie, do wbijania młotkiem w szczeliny skalne dla asekuracji (są różne rodzaje, m. in. łyżka, rynna, V-ka).
kostka - kawałek metalu o odpowiednim kształcie, do osadzania w szczelinach skalnych dla asekuracji.
lampa - termin meteorologiczny: przeciwieństwo dupówy (zob.).
łojenie - wspinanie.
łyżka - rodzaj płaskiego haka (zob.).
mythosy - Mythos, marka butków do wspinaczki skalnej.
piarg - nasypowy stożek kamieni na dole żlebu, komina (ogólnie wklęsłej formacji skalnej) lub pod ścianą, powstaje z tego co sie żlebem lub ścianą sypie.
płytka - tu: płytka Stichta, przyrząd do zjazdu na linie i asekuracji.
prusik,
prus - samozaciskowy węzeł Prusika, można go przesuwać po linie bez obciążenia ale zaciska się pod obciążeniem (dla ścisłości: używałem węzła taśmowego o podobnym działaniu, czasem potocznie nieprawidłowo też zwanego prusikiem).
przelot - punkt asekuracyjny zakładany podczas prowadzenia drogi i usuwany przez idącego na drugiego lub ze zjazdu (hak, kostka, friend lub inne ustrojstwo) lub umieszczony na drodze na stałe (stały hak, spit, ring).
rynna - rodzaj haka (zob.) o kształcie prostokątnej litery U.
rzęch - jak łatwo się domyślić, termin geologiczny: kruszyzna, skała kiepskiej jakości.
samoasekuracja - technika asekuracji przy wspinaniu solo, kolejne etapy to:
1) wspinanie z przesuwaniem węzła lub przyrządu samozaciskowego po linie zamocowanej do dolnego stanowiska, z zakładaniem przelotów (zob.) po drodze, aż do założenia górnego stanowiska,
2) zjazd na pojedyńczej linie z górnego stanowiska, najczęściej z usunięciem przelotów (zob.) po drodze,
3) likwidacja dolnego stanowiska i wejście z pomocą węzła lub przyrządu samozaciskowego po wiszącej linie do górnego stanowiska które teraz będzie służyć jako dolne,
4) patrz punkt 1) itd.
stan - stanowisko asekuracyjne i/lub zjazdowe, złożone z jednego lub kilku punktów asekuracyjnych (pętli, haków, kostek itp. lub punktów na stałe osadzonych w skale - tzw. ringów lub spitów).
szpej - sprzęt wspinaczkowy.
wyciąg - fragment drogi wspinaczkowej o długości nie większej od długości liny, zwykle od stanowiska do stanowiska.
IV,
IV+,
V itp. - stopnie trudności wspinaczki w skali UIAA.