No to lecę ...
A było to roku pamiętnego 2010 (albo 2009
- nie pamiętam za dobrze).
Jako, że z przyczyn również mi niezapamiętanych (zaraz zapomnę co chciałam napisać
) nie wybraliśmy się na narty w ferie zimowe dzieci oraz z powodu takiego, że nie przepadam za świętami (sprzątanie, szykowanie, obżerka) mąż namówił mnie na Wielkanocny wyjazd na narty (dzieci namawiać nie musiał kiedy dowiedziały się, że opuszczą parę dni szkoły
). Jako, że był to początek kwietnia wyjazd w polskie góry raczej nie wchodził w rachubę - no chyba, że skoki na Mamucie na trawie
trza było szukać czegoś dalej. Ale oczywiście możliwie najbliżej
.
Wybór padł na chyba najbliższy Polsce lodowiec (pewność śniegu) czyli region Zell am See-Kaprun. Z okolic Warszawy jakieś 1100 km. Też już nie pamiętam dlaczego, ale kwaterkę znaleźliśmy przez Interhome, chyba była najtańsza, ale wcale fajna.
Wyjazd planowaliśmy w sobotę przed Niedzielą Wielkanocną.
Kilka dni przygotowań = zakupów = pieczenia, smażenia
.
I zwyczajowa gadka z młodą:
- Bierzesz narty ?
- Yyyy, no tak.
- A będziesz na nich jeździć ?
- Yyyy... Będę.
- Jesteś pewna ?
- No nie wiem, ale weźcie.
- A może jednak nie. Wiesz, bo jakbyś miała nie jeździć to szkoda miejsca ... No i buty dodatkowe też trzeba zabrać ...
- Będę jeździć.
Wyszło jak zwykle. Od kiedy jeździ na desce, narty są w niełasce i ich używanie wygląda w ten sposób, że po kilku dniach jeżdżenia na desce dla odmiany młoda zakłada narty po czym po 2 zjazdach wraca na kwaterę po deskę mówiąc, że narty są dla rupli
.
Tak też było i tym razem. Narty zabraliśmy, jednak ani na chwilę nie opuściły one boxu samochodu ("Oj, bo myślałam, że trochę pojeżdżę
")
Na szczęście od zeszłego roku młody dorósł do butów narciarskich młodej i już nie zabieramy jej nart ze sobą
.
Wyjazd sobota ok. 6.00. Na ulicach wszędzie pusto ... Pogoda jak drut - ok. 15 st. Jakoś nie chce mi się wierzyć, że gdzieś tam może być śnieg.
Jako, że my katolicy praktykujący oprócz wałówki świątecznej w bagażniku (moja ukochana karkóweczka na słodko mniam ...
) na tylnej półeczce kolebał się koszyczek ze święconką. W planach było zajechanie po drodze do jakiegoś kościoła i poświęcenie. Ku mojemu zdziwieniu nie było to takie proste. Tu świecą po południu, tu 3 razy dziennie, tu co godzinę ... Dopiero przed samą granicą w Cieszynie udało nam się dopełnić "tradycyi"
.
Później dowiedzieliśmy się, że mogliśmy to zrobić również w kościele katolickim w Zell am See, w niedzielę rano. Na drugi raz
będziemy mądrzejsi.
Droga w pełnym słońcu przebiega bezproblemowo - najnudniejszy długi kawałek autostrady do Linz (Linz'a, Linz'cu - *niepotrzebne skreślić).
Ku mojemu zdziwieniu jeszcze za widoku, przed 19 jesteśmy w Zell am See. Chwilę nam zeszło na poszukiwaniu domku ale wreszcie jesteśmy. Śniegu na poziomie miasta ani, ani. W wyższych górach coś się bieli.
Na nasz widok z chałupki wychodzi starsza pani i coś tam szwargocze. Po anglijsku niet ... ani worda. Grzecznie na wszystko przytakujemy i idziemy za nią. Apartament okazuje się dokładnie taki jak na zdjęciach (ta austriacka dokładność). Pani pokazuje nam jak działa piekarnik, koza - jakby nam zimno było
, jak również, jak działają kurki w łazience
. No w końcu wie, że my z Polski. Kasuje też 100 euro kaucji
.
Apartament składa się z kuchni - gdzie spędzaliśmy większość czasu, nie tylko jedząc, przechodniego jakby salonu z narożnikiem i TV, przechodniej sypialni z podwójnym łóżkiem i małego pokoju z łóżkiem piętrowym. Na upartego mogło tam wleźć ze 6 osób. Był też nie za duży balkon, ale raczej z niego nie korzystaliśmy. Był też duży przedpokój i fajna łazienka of kors.
Zdjęcia apartamentu - nie moje
Zanim wyruszymy na podbój alpejskich szczytów
dwa słowa wstępu.
Region ten to w zasadzie 3 główne, możliwe do jazdy wzniesienia:
Schmittenhohe 2000 m,
Maiskogel 1675 m i główny - lodowiec -
Kitzsteinhorn - 3203 m. Na Szmita można się dostać z Zell am See, na naszego ukochanego Majskogla z Kaprun, a na Kitcen-hitcen trzeba podjechać trochę za Kaprun. Te uproszczenia nazw znacznie ułatwiały nam późniejszą komunikację rodzinną
. 63 wyciągi ... 130 km tras ...
Mapka poglądowa
W niedzielę rano udaliśmy się na jedyną w ciągu całego dnia mszę. Nieco zdziwiliśmy się pustkami w kościele - przecież to Wielkanoc. Dopiero później uzmysłowiliśmy sobie, że przecież to region, który reformacja XV/XVI w. miała prawo tknąć najmocniej
.
Tego dnia planowaliśmy rekonesans i ewentualny zakup karnetów.
Krótki spacer po miasteczku naprawdę cuuudnym ... Zdjęć nie wiem czemu wtedy nie robiłam
. Kilka będzie później. Po Wielkanocnym śniadanku (kocham żurek
) udaliśmy się do jednej z kilku dolnych stacji pod Szmitem. Jakie karnety kupić ? Wiadomo - im dłuższe tym relatywnie taniej. Ale czy damy radę - czytaj: czy mi coś nie odpali bo wiadomo, że dużo tu zamkniętych wagoników (miniklaustrofobia)
... Ok... Jest ryzyko - jest zabawa. Kupiliśmy karnety 5-dniowe (konieczne paszporty, żeby zniżki dla dzieci uzyskać) planując z pozostałych nam 6 dni pobytu jeden przeznaczyć na coś innego niż narty. Karnet pozwalał jeździć na wszystkich 3 szczytach przez 5 z sześciu wybranych dni, czyli w dowolnym momencie mogliśmy zrobić sobie przerwę.
Zadowoleni ściskając w rękach karnety ("matka weź wszystkie bo my pogubimy
") udaliśmy się w stronę parkingu. Tam dopadł nas jakoś tak garbato idący, nie całkiem stary jeszcze człowiek. W pierwszej chwili pomyślałam, że to może żebrak jakiś czy jak ... Ale okazało się, że to swojak, znaczy się Polak.
Zapytał nas czy przypadkiem nie potrzebujmy karnetów, bo on wczoraj kupił dla siebie i dla żony na 5 dni, a dziś rano podczas pierwszego zjazdu żona złamała nogę, a on uszkodził plecy ...
...
Spojrzeliśmy niepewnie na siebie i swoje świeżutkie karneciki ....
"Trzeba było może wykupić jakieś dodatkowe ubezpieczenie, a nie tylko EKUZ, sknero ... " - przemknęło mi pod pokrywą mózgu ....