tony montana napisał(a):Potter napisał(a):A coś na temat "Turcyji" rzekniesz ?
A coz mialbym rzec?
nigdy tam nie bylem, trzeba pytac tych bardziej doswiadczonych
))
No dawaj te narty bo Mouse juz mi tu usycha
Mouse nie usycha bo zajęta zakręcaniem weków
.
A co do Turcyji to słyszałam, że ktoś się tam niedługo wybiera i miałam nadzieję, że zdradzi co ma w planach
.
A teraz do rzeczy. Obiecałam, to dotrzymam słowa. Chociaż cały wyjazd należał raczej do średnio udanych. Zaczęło się już przed, od mało optymistycznych prognoz pogody. W zasadzie aż do Wiednia nie wiedzieliśmy, gdzie jedziemy: do Zell czy do Meransen. Przez całą drogę bylismy w kontakcie z właścicielkami 2 kwater, które przekonywały nas, że nie będzie u nich tak źle jak w prognozach ...
Ostatecznie zdecydowaliśmy się na Meransen.
Na miejsce dotarliśmy tradycyjnie po 20. I tu pierwsze rozczarowanie - kuchnia maława i wbrew temu co nam pisano w mailu nie ma w niej piekarnika
.
Kiepskawo bo nasze życie towarzysko/wieczorowe w kuchni kwitnie właśnie. No nic ... Jakoś to będzie ...
Ale maksymalnie nosy na kwintę spadły nam rano
. Wszyscy obudziliśmy się zmarznięci. No czego jak czego ale tego się nie spodziewaliśmy ... Czym prędzej do frau, że zimno, niech dorzuci do pieca ...
Kobiecina kilkakrotnie rozkłada szeroko ręce coś tam pod nosem szwargoląc (nasz niemiecki = zero). Zrozumieliśmy, że przed naszym przyjazdem wywietrzyła mieszkanie i stąd ta niska temperatura. Ok. w ciągu dnia powinno się nagrzać - taką mieliśmy nadzieję
. Niestety ... kolejna noc i znowu zimno. My znowu z pretensją, frau znowu rozkłada ręce jak w ćwiczeniach na jędrność piersi ...
W końcu zrozumieliśmy, że chodzi jej o to, żebyśmy zaciągali grube zasłony, bo okna nieco nieszczelne ...
.
Masakra. W poprzedniej kwaterze zakręcalismy na maksa kaloryfery bo nie dało się oddychać, a tu ...
No nic. Apartament Aignerhof skreślamy.
Pierwszy dzień czyli środa 27.04 budzi nas całkiem obiecującą pogodą. Są chmurki ale i nieśmiało przebija się słoneczko. Buciorki w garść ... termosik ... piersiówka i na Plose.
Każdy ma swoje zadania. Mąż zapina młodemu i mnie buty ... Młoda gotowa pierwsza i patrzy na nas z politowaniem, ale ona cwaniara ma buty snowboardowe ...
Tutaj powinna nastąpić seria zdjęć z jazdy. Niestety takowych nie ma. Na górze gęsta mgła i wszyscy jeżdżący skupiają się na położonej niżej czerwonej trasie nr 1. Skutek taki, że trasa jest okropnie zmuldżona. Nie podoba nam się. Zjeżdżamy na dół i postanawiamy wrócić na Gitschberg.
Wcześniej oczywiście "przerwa kawowa" ...
Na szczęście na Gitschbergu warunki są o niebo lepsze i jeźdździmy do końca.
Kolejny dzień do południa spędzamy na Gitschbergu, a potem przenosimy się na Jochtal. Pogoda taka sobie tzn. nie pada ale słoneczka też nie widać. W takich warunkach moja bajerancka różowa małpeczka grzeje się w prawej kieszeni spodni narciarskich = zdjęć nie robię.
Dzień trzeci to z za założenia dzień wolny. Nauczeni doświadczeniem spodziewamy się tzw. kryzysu dnia trzeciego i planujemy odpoczynek. Pogoda również się dostosowuje - pada śnieg.
Nie spędzamy oczywiście całego dnia na kwaterze. Wyciągam rodzinkę na mikrowycieczkę. Najpierw wpadamy do bardzo urokliwego Rio di Pusteria ...
Młodzież ożywia się tylko widząc napis "WiFi Zone" i czym prędzej sięga do kieszeni ...
Na środku bardzo fajnego ryneczku stoi jakaś masakryczna współczesna rzeźba ...
Miasteczko jest naprawdę śliczne. Przy takiej pogodzie niestety wiele traci ...
Kolejnym miejscem do którego zaciągam rodzinkę jest położona dość wysoko (dojazd niemalże jak na Sv. Jure) Spinga. W słoneczne dni rozciąga się stamtąd przepiękny widok na Dolomity. Niestety nie są nam dane te doznania ... Pocieszamy się tylko faktem, że przecież jesteśmy w chmurach ...
Na koniec dnia zaciągam rodzinkę (tzn. młodzież bo mąż zawsze chętnie
) do Brixen - głównego miasta regionu ...