Wstajemy rano, na śniadanie właściciele serwują pyszne jajka z pomidorami (super odmiana po śniadaniach na gruzińskich kwaterach) i jedziemy zwiedzać klasztory.
Do celu mamy jeszcze jakieś 12 km. Za plecami zostawiamy naszą Oazę. Droga wije się malowniczo
Pierwszy klasztor, ciągle zamieszkały jest położony tuż przy prowizorycznym parkingu. Wchodzimy i chłoniemy atmosferę:
Chcemy jeszcze odwiedzić drugi z klasztorów, który według naszego przewodnika położony jest tylko nieco dalej. To „nieco” okazuje się być dość forsownym, godzinnym marszem z czego pierwsze pół godziny intensywnie pod górę po niezbyt wygodnej ścieżce (a ja znów w sandałach …. ) i w pełnym słońcu. Trudy wędrówki wynagradzają widoki. Z jednej strony mamy jaskinie, kiedyś wykorzystywane przez mnichów. Z drugiej Azerbejdżan (czasem nawet musimy przejść na drugą stronę prowizorycznej granicy).
W końcu docieramy na miejsce. Mała kapliczka, niestety zamknięta.
Idziemy jeszcze kawałek w górę co by popatrzeć sobie lepiej na okolicę i wracamy.
Wsiadamy do samochodu, odkopujemy wodę, którą schowaliśmy w możliwie jak najchłodniejszym miejscu i … fuj … temperatura bliska temperatury wrzenia. Już wiemy gdzie będzie najbliższy postój. W Oazie wypijamy po dwie lemoniadki estragonowe (tak, tak – Gruzja to kraj o najdziwniejszych smakach lemoniad jakie widziałam – od śmietankowej przez estragonową po berberysową), wrzucamy coś drobnego na ruszt i jedziemy dalej. Cel – skalne miasto Wardzia. Początkowo planowaliśmy dużo krótszą trasę przez Manglisi i Calkę. Ale już wiemy jak się kończą te krótsze trasy i jedziemy na około przez Tbilisi, Gori, Chaszuri, Bordżomi, Achalcyche. Czyli właściwie główną szosą kraju. Droga nieco nużąca, żar z nieba, w aucie klimy brak więc jedziemy na zimny łokieć
. Jedzie się nieźle, przez chwilę mamy nawet pomysł żeby zahaczyć o jeszcze jedno skalne miasto Upliscyche, obok Gori. Obwodnica Tbilisi mocno studzi nasze plany. Nie żeby była jakaś zatłoczona. Wręcz przeciwnie, chyba każdy kto zna realia raczej omija ją z daleka. My nie znaliśmy więc jechaliśmy sobie 10 km/h po takiej oto drodze:
Na szczęście za Tbilisi było lepiej. Już chyba typ, w swojej relacji pisał, że Gruzja to taki dziwny kraj gdzie przy głównej drodze sprzedają różne rzeczy – garnki, chlebki, hamaki, leżaki itp., itd. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego gdyby nie fakt swoistej monokultury – najpierw przez +/- 10 km siedzą baby z garnkami ceramicznymi, jak chce nam się jeść – to sorry ale taki mamy klimat, że tu sprzedajemy gary. Następne 10 km stoją baby z chlebem – jak już się napatrzymy na ten chleb, zgłodniejemy i pomyślimy, że może by tak kupić to niestety ale zaczyna się monokultura hamakowa. I historia znów się powtarza. Pamiętam, że była jeszcze monokultura leżakowa, kawy po turecku i kebaba.
W Chaszuri zjeżdżamy na Bordżomi. Widoki stają się nieco ciekawsze bo wjeżdżamy w góry.
Po dojeździe do Achalcyche chcemy jeszcze odwiedzić klasztor w Sapara . Bez trudu (o dziwo) odnajdujemy drogę. Próbujemy nawet ją pokonać (no w przewodniku napisali, że tu cytat „gruntowa droga jest kiepska” więc o co chodzi). Kiepska to mało powiedziane, pierwszy kilometr zajmuje nam jakieś 5-7 minut. Kilometrów podobno jest 12 i wcale nie wygląda na to żeby droga miała się poprawić. Dochodzimy do wniosku, że klasztor chyba nie jest wart dwóch godzin jazdy. Poza tym pod naszą maską coś znów dziwnie stuka. Znajdujemy miejsce do zawrócenia i jedziemy prosto do Wardzi.
Tym razem poza górami drogę urozmaicają nam krowy na drodze
Dojeżdżamy na miejsce. Znajdujemy kwaterę z widokiem na skalne miasto
Zamawiamy kolację u naszych gospodarzy (pomni ostatnich doświadczeń decydujemy się na bezpieczne chaczapuri). Przy kolacji spotykamy rodaków więc przy piwku toczymy długie, nocne Polaków rozmowy. W końcu kończymy dzień.
CDN