Plan był taki żeby tego dnia przejechać Kahetię i dotrzeć aż do Signagi. Plan dobry gdyby nie przygoda z kapciem i droga, którą obraliśmy po dotarciu do cywilizacji.
Z Shatili do Kaheti można dotrzeć na dwa sposoby albo przez Tbilisi albo przez góry. Pierwsza opcja wydała nam się bez sensu z kilku powodów: (i) Tbilisi jest fatalnie oznakowane, można się zgubić i kręcić po mieście bez sensu tak jak już to dwa razy robiliśmy, (ii) nadkłada się około 80 km, (iii) zaczyna się zwiedzanie Kahetii od d… strony (uwzględniając nasze plany co do dalszej podróży wyglądało nam, że wygodniej będzie zacząć zwiedzanie od północnego zachodu i podążać na południowy wschód, tymczasem opcja z przejazdem przez stolicę zakładała raczej zwiedzanie zupełnie odwrotnie i powrót tą samą drogą). Czyli decyzja jest jasna jedziemy przez góry. Droga na mapie wygląda nie najgorzej (kawałeczek białej, potem żółta więc powinno być OK), wcześniej próbowałam coś znaleźć na ten temat w necie i znalazłam nawet, że część drogi została niedawno wyremontowana po jakiejś powodzi. No w teorii żyć nie umierać i jechać. No to jedziemy.
Już po zjeździe okazało się, że tak optymistycznie nie jest. Jedziemy ostro pod górę po jakimś wyboistym trakcie, przy którym szutr, którym jechaliśmy do Shatili to extra równy niemiecki autobahn.
Rzut oka na mapę – takiej drogi powinno być max. 17 kilometrów, z naprzeciwka jedzie nawet jakaś marszrutka więc chyba coś tędy jednak jeździ i nie powinno być źle. Po 17 kilometrach dojeżdżamy do jakiejś większej miejscowości i rzeczywiście jest trochę lepiej. Tyle, że za wioską zaczyna się totalna masakra – droga właściwie jest nieprzejezdna i jak wszyscy mkniemy przez pole położone obok (ciekawe co na to właściciel pola …. ). I tak będzie przez jakiś czas – w miejscowościach w miarę OK, poza- kompletny off road. Widoczki nie najgorsze ale do Toskanii (z którą porównywana jest Kahetia) to jednak sporo brakuje. Jak to mówią prawie robi różnicę
. Widoki w miarę ładne ale w Gruzji jest wiele piękniejszych miejsc.
Mijamy ostatnią większą miejscowość i … wjeżdżamy w jakiś dziwny pagórkowaty teren, droga to właściwie kamień na kamieniu, żywej duszy nie ma, telefon zasięgu też nie ma. Średnia prędkość – 15-20 km/h. Jest „wesoło”. Szczególnie jak po takiej drodze jedzie się bez koła zapasowego … Już wiemy, że do Signagi dzisiaj nie dojedziemy. Będziemy się cieszyć jak dojedziemy do Telawi. Zapasy żarcia się kończą, dojadamy ostatnie kęsy chaczapuri, którego nie zjedliśmy na śniadanie. Nie mamy pojęcia gdzie jesteśmy (szczególnie, że po drodze było kilka zjazdów, żaden nie oznaczony więc trzymaliśmy się tych kamieni, które wyglądały na bardziej główne ale czy słusznie…). Mapa, którą mamy zbyt dokładna też nie jest. Atmosfera robi się nieco gęsta, szczególnie że pod maską zaczyna coś stukać
- u mojego męża dźwięk wywołuje irytację, u mnie panikę. Mieszanka dość wybuchowa i aż się dziwię, że nie wybuchła żadna awantura. W końcu gdzieś na horyzoncie majaczy asfalt – na szczęście to nie fatamorgana, dojeżdżamy do Achmety, uzupełniamy zapasy jedzenia i picia. Mijamy nawet wulkanizatora ale zgodnie stwierdzamy, że tę przyjemność zostawimy sobie na jutro. Do Telawi nie jedzie się źle. Zwiedzamy nawet klasztor w Ikalto:
Przy okazji postoju zaglądamy pod maskę. Na nasze oko laików wynika, że obluzowała się jakaś uszczelka czy podkładka, w każdym razie coś gumowego. Poprawiamy i jedziemy dalej.
Do Telawi docieramy dość późno. Na głównym placu nie próbuje nas znaleźć żadna kwatera, informacja turystyczna już zamknięta. Szczerze mówiąc nie mamy ochoty latać po domach i szukać wolnych kwater. Meldujemy się w pierwszym lepszym hotelu, jest przed sezonem, udaje nam się wynegocjować całkiem dobrą cenę
. Chwila odpoczynku i udajemy się na miasto w celu konsumpcji. Skoro to taka prawie Toskania liczymy na jakąś miłą knajpkę, winko … W końcu po długich poszukiwaniach udaje nam się znaleźć miejsce, które wygląda na miłe (ma taras i nie jest norą w podziemiu). Podchodzi kelner i wręcza menu, które jest tylko po … gruzińsku. Przywołujemy Pana wzrokiem. Pytamy o menu po angielsku, pan kręci głową, pytamy czy mają po rosyjsku (kulinaria i hotelarstwo pa ruski mamy już trochę opanowane) – gest znów ten sam. Próbujemy się zapytać czy on nam może coś opowiedzieć co w tej karcie mają – spotykamy błędny wzrok :/ . Już wiemy, że dzisiaj się nie najemy. Wracając kupujemy w sklepie jakiś prowiant i flaszkę lokalnego trunku i jemy „kolację” w hotelu.
CDN