To były dwa stosunkowo krótkie wypady do Rumunii, ale wystarczyły, by się zauroczyć. Urok rzucony przez Rumunię polaga na ciągłym niedosycie i tęsknocie. Cóż, taki właśnie jest urok uroków...
GDZIE WAMPIR MÓWI DOBRANOC
maj 2006
Transylwania oczywiście kojarzy się z Draculą, i ja też ją zobaczyłam w wampirycznym kontekście, oglądając taki sobie film Copppoli. Sam film nieszczególnie mnie zachwycił, ale jedna scena zauroczyła: Prawnik Harker jedzie przez Transylwanię zieloną, dziką, górzystą; zanim dotrze do miejsca przeznaczenia zatrzymuje się w jakiejś wiosce, gdzie podejmują go serdeczni gospodarze. Na tyle to było barwne i intrygujące, że przemknęła mi myśl: a jakby tam pojechać?
Rumunia ma wprawdzie w Polsce złą sławę: brudno, biednie, niebezpiecznie. Jak wiadomo jednak stereotypy często są dosyć odległe od rzeczywistości. Pamiętam Rumunię z nocnego przejazdu sprzed paru lat, kiedy jechaliśmy do Bułgarii: piękna architektura w zaniedbanych miastach: ciepło, tajemniczo i kusząco. Z drugiej strony słyszałam opowieści ludzi gór o karpackich szlakach: jak pięknie, dziko i ekscytująco. Wiele pytajników, które ciągnęły jak magnes - zobaczyć na własne oczy, poznać ten kawałek ziemi, ludzi, góry, wioski i miasta. Od pomyślunku do decyzji droga niedaleka, zwłaszcza, że i okazja się nadarzyła - wycieczka w Karpaty Południowe w czerwcowy weekend bożociałowy. Jeden telefon do Basi wystarczył, aby i ona się zdecydowała. W programie wyjazdu główną atrakcją były góry, a przy okazji zwiedzanie; my nieco przesunęłyśmy akcent planując własną wersję wydarzeń - zwiedzanie, a przy okazji góry. Poniekąd zmusiły nas do tego okoliczności, bo Basia miała mocno kontuzjowaną rękę, wszelkie forsowne wspinaczki więc odpadały, a ja jako wierna siostra nie ostawiłabym jej samej.
W DRODZE
13-14.06.2006
W dniu wyjazdu ruszyliśmy o 20/15. Pojechaliśmy przez Leluchów, Presov, Węgry, noc minęła szybko. Na granicy rumuńskiej byliśmy o świcie, o 5 rano, a w nowej strefie czasowej przesunęłą się od razu na 6. Już nie było mowy o jakichkolwiek drzemkach, bo zrobiło się zbyt ciekawie, aby cokolwiek przespać.
Pierwsze wrażenie: szaro, socrealistycznie, dużo rowerów i dresów. Ale to tylko przedmieścia Oradei. Wbrew pozorom jest to stare, historyczne miasto. Oradea czyli Wielki Wearadyn była stolicą średniowiecznego księstwa Bikar i rangę uzyskało już w 1093r, gdy książę Władysław Święty założył tu biskupstwo. Niestety, nie ma czasu rzucić okiem na stare miasto, jesteśmy tu tylko przejazdem, jedziemy przez most na Cisul Rapeda i podążamy w kierunku Cluj Napocea. Po drodze mijamy saskie wioski w zwartej zabudowie, domki kryte piękną wypalaną dachówką, okna przysłonięte drewnianymi okiennicami.
Czasem wleczemy się za konnym zaprzęgiem, których tu co niemiara. Krajobraz robi się coraz ciekawszy - wyłaniają się górki na dalszych planach, nieco podobne do naszych Beskidów. Uwagę zwracają cerkwie i cerkiewki. Kopulaste, z pięknymi freskami, budowane na charakterystycznym planie.
Na przedmieściach miast pysznią się siedziby arystokracji cygańskiej: pałace kapiące od przepychu i zdobień; wieżyczki, sztukaterie, rzeźby, wykusze, złotka, koronki. W okolicy ortodoksyjni Cyganie w tradycyjnych, bogato zdobionych strojach. Widać też jednak i biedotę cygańską - domki za wsią, koniecznie nad wodą; małe, biedne, zaniedbane, i ich mieszkańcy też są odlegli od swych pałacowych krewniaków (wyraźne, nieprzenikające się kasty). Widać, że tutejsi Cyganie raczej się nie asymilują z Rumunami.
Atrakcją dla nas jest spotkany tabor - jadą wozy kolorowe... W Polsce już o tym można tylko pomarzyć, a namiastką jest jeden tabor o wymiarze sentymentalnym, raczej muzealny niż autentyczny ruszający w lecie z Tarnowa... Rumunia, to jednak nie Romowie, a stara kultura śródziemnomorska. W większości miast jest nawet rzymski akcent - wilczyca karmiąca Romusa i Romulusa. No i ten język co chwilę pobrzękujący łaciną.
Cluj Napocea czyli Kolożwar też mijamy tylko przejazdem. Szkoda, ze nie ma czasu na chwilę wysiąść, bo historia tego miejsca jest imponują, sięga 124r.ne, gdy Napocea stała się rzymską kolonią i otrzymała za Marka Aureliusza status miasta, Dlatego też w latach 70 XXw. do obecnej nazwy Cluj (zamknięty wśród wzgórz) dodano rzymskie Napocea. Byłoby tu co zwiedzać - rynek, a przy nim kamienice i pałace z renesansowymi dziedzińcami, cytadela na wzgórzu, fara, synagoga w mauretańskim stylu i wiele innych, ale to zobaczymy może innym razem... Teraz czekają Karpaty. Po drodze mijamy jeszcze Targu Mures, mające ongis też znaczą rangę jako targ dla Doliny rzeki Mures.
SIGHISOARA
Wreszcie dłuższy postój - Sighisoara. Zanim zaczęliśmy zwiedzać konieczna była wymiana pieniędzy: euro na leje. Wydano nam w banknotach starych i nowych, niedawno tu bowiem była denominacja. Rachunki jednak nie były trudne- w przypadku starych lei trzeba było tylko odjąć 4 zera, a wartość 1 nowej lei była zbliżona do złotówki, więc łatwo było stwierdzić, czy coś jest tanie, czy drogie. Po atrakcjach kantorowych, można się było oddać atrakcjom historycznym.
Górne miasto widoczne jest jak na dłoni - cytadela, ale nie groźna, jakaś taka przyjazna, zapraszająca, kolorowa. Nic dziwnego, że w przewodnikach piszą, że to miejsce ma w sobie jakąś magię. Dawniej mieszkali tu sobie spokojnie sascy rzemieślnicy, gdy pewnego razu zaczęła im zagrażać turecka nawałnica. Wzniesiono więc mury obronne wokół wzgórza, a i dolne miasto obwarowano.
Działo się to w XVw. Ponieważ rzemieślnicy byli ludźmi praktycznymi, na górze wykopali 8 studzien, aby w razie oblężenia mieć dostęp do wody. Do XVIIw. było tu spokojnie i hermetycznie, nikt pochodzenia innego niż saskie nie mógł tu zamieszkać. Potem historia powyczyniała swoje zwyczajowe harce: coś spłonęło, coś rozgrabiono, coś przestało być jak było. Dopiero w XIXw. znów zapanował względny spokój. Do dziś jedynie cytadela zachowała swój średniowieczny charakter. Tam też ruszyliśmy.
Po drodze na wzgórze mijamy staruszkę z kotem, siedzącą na przyzbie swojego domku. Jak strażniczka grodu uważnie obserwuje spieszących turystów. Zagadnięta pożaliła się na ból rannej ręki i pochwaliła ślicznym kocurkiem. Jesteśmy dla niej mgnieniem, ale dla mnie już jest gospodynią, która uchyla wrota Rumunii. Minęłyśmy więc te wrota; bramę prowadzącą do grodu. Stamtąd wspaniale widać szczegóły wieży zegarowej - symbolu miasta. Budowla została wzniesiona w XIVw, pełniła wtedy funkcję ratusza i dogodnego punktu obserwacyjnego. Charakterystyczny zegar został wykonany w XVIIw przez Jana Kirschala. Skomplikowany mechanizm porusza wieloma alegorycznymi figurami, jest tam: Dobosz, Prawo, Sprawiedliwość, Pokój, Kat, Anioły dnia i nocy. Mechanizm zegara i panoramę miasta można zobaczyć z wieży, ale czas gonił nas, więc czasu dla zegara nam nie stało. Za to koniecznie, koniecznie zatrzymaliśmy się przed domem Drakuli - najprawdopodobniej właśnie w tym domu urodził się Vlad Tepes, który zasłynął złą sławą wampira. Ciekawe komu zależało, aby Tepes zyskał taką sławę? On swoich wrogów na pal, a oni mu psuli opinię. Jak pokazują dzieje, działania propagandowe są trwałe i nader skuteczne. O czym nasi współcześni władycy też chyba dobrze wiedzą. Jednak chyba nikt nie poszczyci się taką trwałością uszkodzenia czyjegoś wizerunku. A Drakula wiecznie żywy. Dzięki niemu obecni mieszkańcy mogą sprzedawać gadżety z jego wizerunkiem wysysając z turystów mamonę.
Turystów tu zresztą mnóstwo, a wszyscy podążają jednym szlakiem - drewnianymi schodami na szczyt. To znowu ci bardzo praktyczni i troskliwi mieszczanie zadbali, aby w razie niepogody uczniowie i nauczycieli mogli dotrzeć suchą stopą do położonej na samej górze szkoły; wspinali się wtedy po 300 stopniach drewnianych, zadaszonych schodach, obecnie jest ich tylko 175, ale i tak robią wrażenie.
Docieramy więc na wzgórze (425mnpm) i możemy podziwiać najcenniejszą budowlę - kościół na wzgórzu. Obok jest piękny, tarasowy cmentarz, gdzie spokojnie trwają nagrobki dobrych, saskich mieszczan. Tu kończymy zwiedzanie, najwyższy czas na sjestę.
Z ulgą siadamy pod parasolem, zamawiamy cappucino (delicje!) i kruche ciasteczka z czekoladą. Szybko znajdują nas Cyganiątka - polskie cukierki bardzo przypadają im do gustu, zaczynają się ogólnie przyjaźnić, chętnie pozują do zdjęć. Sielankę przerywa długowłosy młodzieniec o łagodnym spojrzeniu, który wygania dzieci; nie na długo jednak. I taki rytuał powtarza się parokrotnie, nikt nie denerwuje się jednak, nie krzyczy, nie bluzga. Szkoda, ze już musimy iść, ale do celu mamy jeszcze trochę kilometrów.
HOTEL
Znów jedziemy. Po drodze mijamy Brasov, który robi na nas dosyć przygnębiające wrażenie (bardzo mylne, jak się potem okaże). Widać już Karpaty - trochę zachmurzone, ale piękne w swoim majestacie. To pnąc się po serpentynach, to opadając dojeżdżamy do przełęczy Predeal i do naszego hotelu Carpatia. Hotel dwugwiazdkowy, pamiętający najlepsze czasy socjalizmu, ale na przyzwoitym poziomie - łóżka wygodne, ciepła woda w prysznicu, jest nawet TV z wieloma kanałami, gdzie ze szczególną lubością oglądamy programy z muzyką disco-romańsko. Kolacja, a właściwie obiaokolacja nie powala nas z nóg. Owszem, prażony ser na przystawkę jest dobry, tudzież grilowany kawałek wieprzowiny, ale już puree z proszku ziemniaczanego raczej ohydne. Pięć listków sałaty z kawałkami pomidora to też nieco mało jak na sałatkę. Jak później się okazało, to był standardowy posiłek, który z lekkimi modyfikacjami serwowano nam codziennie. Bardzo łaknęłyśmy czegoś ciepłego do picia, wybrałyśmy się więc na wieczorny spacer. Kawy nie było jednak gdzie się napić, zrobiłyśmy tylko zakupy: chleb, przepyszny ser - kaszkawał, i esencjonalny sok gruszkowy. W sumie byłyśmy po podróży mocno zmęczone, padłwszy więc do łóżek zapadłyśmy w głęboki sen zbierając siły na dzień następny, już górski.