Alternatywna droga przez wieś
Na ostatni dzień, zgodnie z zeszłoroczną tradycja miałyśmy plan alternatywny. Odłączamy się od grupy, która będzie zdobywać kolejne szczyty Virful Urdele (2228mnpm.), Virful Papusa (2136m.n.p.m), a my w tym czasie będziemy wędrować po wioskach. Te wioski były zaplanowane już od zeszłego roku, zgodnie z myślą, że góry się zdobywa, duże miasta się ogląda, a w wioskach się poznaje życie.
Umawiamy się z Kudłatym, że spotkamy się w Costeşti, a tymczasem wysiadamy trochę dalej, parę km od Monastryru Horezu. I znów, jak w zeszłym roku, nagle znajdujemy się same, gdzieś na rumuńskim pustkowiu, gdzie wszystko zależy tylko od nas. Pierwszy odcinek chcemy pokonać pieszo, aby jak najbardziej poczuć się w tym miejscu. Ruszamy drogą pomiędzy polami, z których popatruje ku nam zdziwiony pasterz. Pustkowie szybko się kończy - widzimy pierwszą chatę za wsią, z której zerka ku nam czarnowłosa dziewczynka.
Aż wybiega na drogę i towarzyszy nam jakiś czas drepcząc kilka kroków za nami. W końcu ja zagadujemy, a ona nieśmiało się uśmiecha i chętnie pozuje do zdjęć - poważna, dumna i przejęta. Jeszcze kawałek nas odprowadza i czmycha do domu. A tu zaczyna się już wioska -Romanii de Jos. Domki przy ulicy biedne i bogatsze, drewniane i murowane, ale wszystkie raczej niewielkie. Studnie z obrazkami świętych. Piękny, drewniany młyn wodny, pracujący pełną parą.
Jadą wozy konne, ale też autokary i busy z wycieczkami szkolnymi.
Mijamy skrzyżowanie kilku światów: drewniany przystanek na jednym rogu, na drugim budowa w nowoczesnej technologii, a na trzecim stado owiec prowadzone przez pasterza w baranicy.
Monastyr Horezu - pamiątki i znajomości
Przed samym monastyrem już spory ruch - auta zajeżdżają na parking, wysypują się wycieczki, dzieci, jak zawsze i wszędzie, biegają oglądając kramiki z pamiątkami. My też zachodzimy do budki, przed którą jest wystawiona piękna ceramika.
To tradycyjne rzemiosło tego regionu: wyroby z ceglastej terakoty ozdobione kolorowym szkliwem w różne wzorki. Kupujemy u niepiśmiennej babci dzbanuszki, talerzyki, gwiżdżącego kogucika, flakoniki. Delikatna, misterna robota o niepowtarzalnych wzorach, a wszystko za grosze (ok. 2-5 lei za sztukę)
Do monastyru prowadzi szeroka droga w szpalerze drzew, z której widać górujące nad okolicą klasztorne budynki. Atmosfera, położenie, tłumy wycieczek i pielgrzymów kojarzą się z Jasną Górą. Po drodze podchodzą do nas stare żebraczki - co charakterystyczne dla proszących pod monastyrami, nie są nachalne - proszą o datek powściągliwie, z jakąś godnością.
Monastyr Horezu jest wpisany na listę UNESCO i jest jednym z najwspanialszych zabytków Rumunii. Ufundował go w XVIIw. wielce pobożny książę Brincoveanu (jak zresztą i wiele innych świątyń). Styl monastyru łączy tradycyjną, bizantyjską sztukę cerkiewną z wpływami Siedmiogrodu, a więc tradycją środkowoeuropejską. Jest to budowla obronna, opasują go szerokie, białe mury, mijamy jedną bramę, wchodzimy na pierwszy dziedziniec, gdzie pasą się krowy, za drugą bramą jest już serce klasztoru: dziedziniec otoczony piętrowymi zabudowaniami z krużgankami, a w środku biała cerkiew.
Znów po obu stronach drzwi wejściowych wyobrażenie nieba (na lewo) i piekła (na prawo). Po dziedzińcu, krużgankach, w cerkwi krążą czarne mniszki. I po raz kolejny, pomimo tłumów, można wyczuć tę utraconą przez naszą kulturę atmosferę duchowości, gdzie tak wyraźna jest dominacja "wierzę" nad "rozumiem"...
Duchowość duchowością, ale i fizjologia ma swoje prawa. W przyklasztornej łazience zaczepia nas kobieta w czerni o nerwowej mimice. Wbrew pozorom nie jest to mniszka. Szybko coś mówi, dowiaduje się skąd jesteśmy i daje do zrozumienia, że będzie nam towarzyszyć. Idzie z nami i za nami, chwyta nas za ręce lodowatymi palcami, pokazuje jakieś święte obrazki, zdjęcia, pozuje z krzyżem.
Gdy idziemy do cerkwi nieomal odciąga nas od fresku piekielnego, zasłania oczy, krzywi się. W sklepie z pamiątkami zmusza do kupienia krzyża. Bardzo nakręcona święta nawiedzona. Jurodiwa? Gdy wychodzimy, rusza za nami, ale spotyka jakiegoś mnicha i szczęśliwie jemu teraz poświęca całą uwagę. A my jesteśmy wolne, możemy iść.
Autostop
Kolejny etap - to monastyr Bistriţa. Tym razem chcemy się przemieścić w miarę szybko, bo mamy tam dużo do zobaczenia. Najpierw podchodzimy do busów na parkingu i dukamy: Bistrica. Kierowcy tylko kręcą głową, coś tłumaczą, czego oczywiście nie rozumiemy. Postanawiamy więc iść przed siebie, w kierunku głównej szosy i Bistriţy z nadzieją, że złapiemy po drodze jakąś okazję. Przemierzyłyśmy więc ponownie wieś i na szosie zasadziłyśmy się na autostop.
Parę aut się zatrzymało, ale jak pytałyśmy o Bistriţę, coś tłumaczyli i odjeżdżali w siną dal. Miałyśmy nawet propozycję jazdy do Bukaresztu, ale to nie było nam tym razem po drodze. W końcu zaczęło nas to dziwić - jakim cudem nie jadą do Bistricy skoro jadą w jej kierunku, a to zaledwie kilkanaście kilometrów stąd? I wtedy stuknęłam się w głowę! Bistriţa to stosunkowo duże miasto na północy, a nam chodzi Monatyr Bistriţa położony koło wsi Costeşti, który jest tuż obok, ale pewnie tranzytowi kierowcy o nim nie wiedzą! Teraz już byłyśmy mądrzejsze i, gdy zatrzymał się lokalny PKS wytłumaczyłyśmy kierowcy, że chcemy do Monastiru Bistriţa. Coś tłumaczył, że skręca, ale kawałek nas podwiezie.
A w autobusie, a może wehikule czasu, zupełnie etniczny klimat. Pasażerowie chyba z okolicznych wiosek, jak z innego stulecia, oczywiście życzliwi, uśmiechnięci, chętni do pomocy. Kierowca wysadził nas na rozstaju dróg, absolutnie nie chciał wziąć pieniędzy, więc pomachawszy pożegnałyśmy niedzisiejszy autobus i znów ruszyłyśmy przed siebie...
Wreszcie docieramy do Costeşti, skąd chcemy dostać się do monastyrów Bistrica i Arnota i jeszcze zahaczyć o Park Narodowy. Jak zwykle łapiemy autostop po drodze. Szybciutko zatrzymuje się nam dacia , której kierowca coś tłumaczy długo i zawile. Zdaje się, że skręca gdzieś w bok, ale i tak możemy kawałek podjechać. No to jedziemy. W trakcie jazdy zatrzymujemy się co chwilę - chcemy wysiadać, myśląc, ze to właśnie jego skręt, ale za każdym razem nas powstrzymuje i peroruje coś zawzięcie. W końcu każe mi wyjąć ze schowka za siedzeniem broszurkę z mapką tych terenów i tam pokazuje poszczególne atrakcje, gdzie musimy się wybrać nagle niespodzianka - dowozi nas pod samą bramę monastyru! Mamy kolejny dowód życzliwości Rumunów.
Monastyr Bistriţa
Ruszamy więc na zwiedzanie Manastirea Bistrita. Podobnie jak poprzedni, i ten jest otoczony rozległym, podwójnym murem. Biel jego ścian pięknie wygląda na tle gór, jakie go otaczają.
Monastyr pochodzi z XVw i jest miejscem kultu jednego ze świętych (nie pamiętam imienia), którego ciało spoczywa w tutejszej cerkwi, o czym z przejęciem opowiadała nam nasza czarna koleżanka z Horezu. Rzeczywiście, w cerkwi, po lewej stronie ikonostatsu na podwyższeniu stoi szklana trumienka (najwyżej 150cm długości), a w niej owinięta w purpurowy całun mumia.
Widać jedynie ręce - jak czarne, suche gałązki. Wierni otaczają to miejsce szczególna czcią - wczołgują się pod trumnę, tam się modlą, a powierzchnię trumny całują, przeciągają po niej ręce i jakieś przedmioty, tak, jakby moc świętego miała na nich spłynąć. Może i nam udzieli swoich łask daleki święty, o którym nic nie wiemy?
Czarne chmury
Gdy wychodzimy z monastyru nadciągają tak ciężkie i ciemne chmury, że z niepokojem myślimy o naszym górskim towarzystwie. I słusznie, bo początkowe pojedyncze krople szybko stają się ścianą deszczu, a pioruny latają dookoła naszych głów (przynajmniej takie mamy wrażenie).
Uciekamy do maleńkiej knajpki przydrożnej, gdzie raczymy się kawą, lodami i widokami. A burza harcuje coraz bardziej i końca nie widać. Wreszcie po godzinie nieco się przejaśnia, więc decydujemy się wychynąć z naszego azylu i pójść do Wąwozu w Parku Narodowym Buila-Vanturariţa.
Szlak biegnie wzdłuż rzeki Bistriţa, która po oberwaniu chmury mocno wezbrała, tak, ze lada moment, a jej wody mogą porwać szczebelkowata kładkę przerzuconą od monastyru do cygańskiego przysiółki i pewnie drogi do Arnoty.
Zanurzamy się więc w wąwóz, pomiędzy majestatyczne skały, ruszamy wąskim przejściem pośród gór. Warto byłoby zobaczyć trochę więcej, ale ze szlaku wygania nas kolejna nawałnica. Musimy też niestety zrezygnować z dotarcia do Arnoty.
Tym razem chronimy się w sklepie Mixt Bistriţa, w którym zdumiewa nas ubóstwo zaopatrzenia: piwo, chleb, jakieś ciastka, pojedyncze puszki, kawa. I chyba tyle.
Stajemy się atrakcją z innego świata dla zgromadzonych tam Cyganów. Szybko nawiązuje się konwersacja, świadcząca o tym, że nie ważna jest znajomość języków, ale wystarczy chęć porozumienia się. Pytają skąd jesteśmy, dziwują się, proszą o robienie im zdjęć.
Jednym okiem więc robimy zdjęcia, a drugim wypatrujemy okazji. I tym razem nie musimy długo czekać - kompletnie przemoczone, serdecznie żegnane przez naszych chwilowych towarzyszy wsiadamy do cieplutkiego i suchego auta starszych państwa z Austrii.
Spotkania
Wysiadamy w Costeşti i zanim zaczniemy czekać na naszych, idziemy jeszcze przejść się przez kolejną wieś korzystając z tego, że tu, na dole jest ciepło i słonecznie. W końcu postanawiamy zasiąść w okolicach skrzyżowania. Miejsce jest wymarzone: stół z ławeczkami przy sklepie i barku z piwem.
Nabywamy chleb (pokrojony w grube pajdy przez sprzedawczynię), nasz ulubiony kaszkawał i piwo na obiadek, po czym zasiadamy na ławeczce pod sklepem. Początkowo jesteśmy tylko obserwowane, ale szybko następuje wzajemne oswojenie i zaczynają się rozmowy: dowiadujemy się o historiach, rodzinach, problemach i radościach. Jakaś wesoła para prezentuje nam swojego pięknego srebrzystego konia - piwosza, zapraszają nas na wóz, pozują do zdjęć, w końcu wręczają swój adres, na który będę wysyłała fotografie.
Za chwilę przysiada się przejezdny siwobrody z dzieckiem i opowiada jak to pracował w Niemczech, jak mu się żyje, jak bardzo jest dumny ze swojego synka. Poparzona dyptamem ręka Basi też budzi zainteresowanie - ktoś dzieli się znachorską maścią z węża i zmusza do posmarowania, pada też propozycja, aby przekłuć pęcherze zapałką, ale na to Basia się już nie godzi. Znajomi z ławeczki szybko orientują się, że naszą pasją jest robienie zdjęć i specjalnie kierują w naszą stronę pasterza z kozami. Ktoś nam funduje kawę. Bardzo przyjaźni, sympatyczni ludzie.
W końcu jednak nadjeżdża nasz autobus i znikamy z tego miejsca, jakbyśmy nigdy tu nie były i pewnie już nigdy nie będziemy tutaj - na ławeczce pod sklepem w Costeşti.