Pszczoły i święci w Monastyrze Turnu
Nasze wędrówki po Rumunii mamy zacząć od zdobycie niewysokiego, ale dość ostrego szczytu Cozia (1668m.n.p.m). Dojeżdżamy do Manastirea Turnu (Wieża Monastyru) i znów podziwiamy przełom Aluty.
Już w pełnym górskim ekwipunku dochodzimy do leżącego u podnóża góry monastyru. Za bramą - świat ciszy. Przed kaplicą, siedzi pielgrzym, hołdujący chyba zasadzie: Omnia mea mecum porto. Zasłuchany w siebie, a może w głosy sączące się ze słuchawek, które ma w uszach. Przegląda jakieś obrazki, notatki, książeczki. Spod kapelusza wyczołguje mu się na plecy jakaś ozdoba (może amulet?) upleciona ze sznurków i szczurzej skórki. Chwilami wraca do naszego świata i przewierca nas zaskakująco bystrym i ironicznym spojrzeniem. Faktycznie, co my tu robimy?
A tuż za nim cmentarzyk - pasieka. Między ulami krąży brodaty mnich i dogląda uli bez żadnych pszczelarskich zabezpieczeń - wiadomo, pszczoły nie ukrzywdzą świętego...
Bo rzeczywiście spotkani tam mnisi mają w sobie światło. Tu można zobaczyć czym jest uduchowiania twarz. Najprostszymi czynnościami zajmują się z jaką naturalną łagodnością, spokojem, pokorą.
Czarni, szczupli, brodaci, z długimi włosami związanymi w pętelkę. A dookoła pełna harmonia: złocenia fresków, surowość kamienia, ład różanego ogrodu. W skale przy cerkwi dostrzegamy celę - zupełna asceza: dwie ikony, krzyż i mała poduszeczka na ziemi. Za to w cerkwi bogactwo fresków, ikon, rozświetlony żyrandol. Na chwile przysiadam w ławce, aby poczuć tę atmosferę i ją zapamiętać w sobie, bo za chwilę będę już w zupełnie innej rzeczywistości.
Cozia (1668m.n.p.m)
Szlak na Cozia (Kozia górka
) jest jak film Hitchcocka: zaczyna się ostro, a potem jest już tylko gorzej. Stromizna wiedzie aż do szczytu. Decydujemy się z Basią, że dojdziemy tylko do punktu widokowego, a potem wrócimy, aby zobaczyć jeszcze dwa monastyry. Nie tyle bowiem atrakcją jest zdobycie szczytu co droga nań. Po drodze mijamy ogrójec - małą kapliczkę zbitą z krzywych desek, a w środku ikonki, obrazki, ręczniki, krzyże.
Wspinamy się dalej rozglądając się za szczególnie atrakcyjnymi okolicznościami przyrody: tu kwiatek, tam motylek, niebiesko-turkusowa jaszczurka (niestety uciekła przed obiektywem), jaszczurka miedziana (uwieczniona), rzadki raczej dyptam....
Właśnie ten dyptam narobił Basi sporych kłopotów: pełna poświęcenia zaległa na zboczu, aby go sfotografować, i maznęła ręką o listki. To maźnięcie po kilkunastu godzinach stało się bolesnym poparzeniem, z bąblami, gorączką, ogólnym rozbiciem. Było to na tyle paskudne, że konieczny okazał się antybiotyk.
Wtedy jednak nie uświadamiałyśmy sobie zagrożeń ze strony krwiożerczych roślin i wesoło sobie maszerowałyśmy w kierunku szczytu. Do punktu widokowego dotarłyśmy szybko (ok. 1h), popodziwiałyśmy Ałutę wśród gór i ruszyłyśmy z powrotem z górki na pazurki.
Szosa
Z ulga zmieniwszy buciory górskie na sandałki udałyśmy się w stronę miasteczka uzdrowiskowego Caciulata. Wreszcie mogłyśmy w spokoju napawać się widokiem przełomu Aluty, zwisających skał, rozlewiska rzeki. Przeszłyśmy przez most biegnący grzbietem zapory i dotarłyśmy do szosy. Co nas przeraziło. Brak pobocza, wizg aut, klaksony, stada tirów. Szczególnie przerażające było to trąbienie, bo nie wiedziałyśmy, czy robią tak ze zwyczajowej południowej fantazji, czy też może naruszamy jakieś przepisy i jesteśmy ciągle zagrożone przejechaniem..
Z duszą na ramieniu dotarłyśmy do małej, przydrożnej, czerwonej cerkwi zamkniętej na głucho. Przywitał nas tylko odpoczywający w cieniu pies. Zawróciliśmy więc tą samą drogą. Z narażeniem życia przebiegliśmy przez skrzyżowanie na moście i już nieco szerszym poboczem dotarliśmy do monastyru Cozia.
Podróże w czasie czyli Monastyr Cozia
Znów inne miejsce i inny czas. Cofamy się do XIVw. Pewnie tak samo tu było i wtedy.
Za bramą przy drodze siedziały i siedzą dwie babiny, ni to .żebraczki, ni święte, cerkiew wyłania się jak wyłaniała spod szpaleru bujnych zielenią drzew, widać malowidła te, co od zawsze - niebo i piekło. Szpalery świętych, a z drugiej strony wychudzone diabły pastwiące się nad grzesznikami. Każdy szczegół jest dopracowany jak u Boscha.
Dookoła cerkwi różane klomby i czarne sylwetki mnichów (całkiem dużo musi być tu powołań, bo we wszystkich monastyrach jakie odwiedzimy - i męskich i żeńskich widać sporo mieszkańców). Obok studnia, tak ważna w monastyrach, chyba ze świętą wodą (podobnie jak na Bałkanach, zresztą klimat jest bardzo podobny jak w dolnym Ostrogu), niektórzy tylko wrzucają monety, a nawet banknoty, inni obmywają twarze, ktoś pije wodę, czy napełnia nią butelki. Też jesteśmy strudzonymi pielgrzymami, więc wierząc w moc tej wody płynącej prosto z gór czerpiemy ze studni.
Wnętrze cerkwi tylko potęguje wrażenie podróży w czasie - półmrok, z którego popatrują mroczne twarze świętych zajętych swoimi heroicznymi czynami, męką i chwałą. Malowidła zachowane są od XIVw. Ciekawa jest dekoracja zewnętrzna - ściany wykonano z naprzemiennych poziomych pasów otynkowanego kamienia i cegły, co nadaje budowli malowniczości, szczególnie w otoczeniu wielobarwnych róż.
Wrócimy tu jeszcze pod wieczór, akurat będzie trwało nabożeństwo wyśpiewywane potężnymi, ciemnymi głosami przez mnichów. Wierni rozmodleni, żegnający się szybkim ruchem, a szczególnie nabożne kobiety padają na twarz i przesuwają się w kierunku carskich wrót. Gdy nabożeństwo się kończy spotykamy białobrodego mnicha, który kiwa ręką, abyśmy poszły za nim. Zdziwione ruszamy; prowadzi nas do monastyru, do swojej izdebki (skromna, ale kolorowa) i wręcza każdej z nas po świętym obrazku.
Zachodzimy jeszcze na wzgórze po drugiej stronie drogi, gdzie wznosi się pośród cmentarzyka, mniejsza cerkiew szpitalna, pochodząca z XVIw., miała służyć starym i chorym członkom wspólnoty, wewnątrz ponoć są piękne malowidła z XVI w, ale jest zamknięta. Za to na tyłach świątyni znajdujemy więcej niż skromny baraczek, gdzie krząta się ubrana jak mniszka kobieta. Może nadal jest tu przytułek dla starców?
Idziemy jeszcze kawałek polna drogą przez chaszcze z widokiem na Cozia. Taki tu spokój i tak by się chciało tu być, ale już musimy wracać do naszego czasu.
Podziemne wody w basenie
Zmierzamy ku restauracji, gdzie obok jest basen z wodą termalną. Woda jest faktycznie ciepła, aż za bardzo jak na zmęczenie upalnym dniem (woda ma ok. 38st.C, ale i tak jest chłodzona, bo podziemna ma jakieś 90stC, tak więc mieszkańcy używają jej do ogrzewania domów). Trochę można popływać, ale tylko rekreacyjnie - powierzchnia jest nieduża, głębokość ok. 1,5m.
Pływam sobie leniwie, nawiązuję znajomości z tubylcami, raczymy się kawą i piwem, totalny relaks.