SMUTEK SPEŁNIONYCH BAŚNI
RUMUNIA 5 - 10.06.2007
Byłam w baśni, gdzie spotykałam ludzi zwykłych i świętych, dzikie krajobrazy, niedostępne szczyty, tajemniczo pachnące monastyry, mądre konie, strachliwe owce, krwiożercze rośliny, piękne Cyganki, złowrogich pasterzy i szaleńców bożych. Czyli wszystko było tak, jak powinno być w baśniach. A potem musiałam z tej baśni wrócić - w zupełnie inne miejsce i do zupełnie innego czasu...
***
Zeszłoroczny kawałek Rumunii stał się zapowiedzią i obietnicą dalszej drogi. Tym razem tylko zahaczamy o Transylwanię, jedziemy nieco bardziej na wschód, w okolice Călimăneşti, Oltenia. Zobaczymy czy to ta sama Rumunia, czy już może zunifikowana przez UE. Nasze ulubione towarzystwo postawiło sobie za cel zdobycie kolejnych szczytów, dla mnie i Basi celem jest natomiast droga, szczególnie ta prowadząca przez wsie i miasteczka.
Cluj Napoca
Wyjeżdżamy o 21 tradycyjna drogą: Leluchów - Koszyce - Debreczyn - Oradea. W Rumunii jesteśmy o 4 czyli o 5 tamtejszego czasu. Znów mijamy stojące w karnym rynsztunku domki w saskich wioskach, kolorowe miasta i miasteczka, gdzie koegzystują cygańskie pałace z socrealistycznymi blokami i sentymentalnymi secesyjnymi willami sprzed wieku. Jedziemy przez rozległe pustkowia pofałdowanych łąk i pół, gdzie czasami można dostrzec białe sznureczki owczych stad a horyzont kończy się górska koronką. Pierwszy większy postój robimy w nieformalnej stolicy Siedmiogrodu, w Klużu (Kolożwar, Cluj Napoca), który w zeszłym roku widzieliśmy tylko przejazdem. Teraz tez nie ma zbyt wiele czasu, lądujemy na głównym placu Piata Unirii, gdzie góruje potężny, gotycki kościół Św. Michała. Olbrzymia, ciemna budowla z XVw robi wrażenie. Przy południowej ścianie kościoła wznosi się monumentalny pomnik konny króla Węgier Macieja Korwina.
Dlatego pewnie ten plac ma charakter węgierski, do bardziej rumuńskich części miasta już nie docieramy, szybko robimy tylko wymianę euro na leje, pijemy kawę w jednym z ogródków w centrum (w otoczeniu mafiozopodobnych młodzieńców - czarna koszula i złoty precjoz są nieodzownym elementem imagu) i już jedziemy dalej. Rzucamy jeszcze okiem na cytadelę na wzgórzu, i już Kolożwar za nami
Alba Iulia
W Alba Iulia też jesteśmy na mgnienie. Szkoda, że nie ma czasu posmakować tego miejsca, gdzie coraz to inni chłopcy malowani ujeżdżali kobyłę historii: Rzymianie, od VII Słowianie, w XIIw gród zdobyli Madziarzy, do których dołączyli Wołosi i Sasi, a w XVIw panowało tu zwierzchnictwo tureckie. Gdy w XVIIIw nastali Austriacy zbudowali potężna cytadelę, jedną z największych w tej części Europy. Odkąd w 1918r. Siedmiogród został zjednoczony z Rumunią, Alba Iulia stała się ważnym miastem rumuńskiej propagandy patriotycznej.
Sam ekstrakt historii miasta to twierdza i dwie sąsiadujące ze sobą, monumentalne katedry: katolicka i prawosławna. Pierwsza z nich pochodzi z XIIIw i została wybudowana przez osadzonych tu Sasów, wielokrotnie była ozdabiana przez lata, tak, że w tej chwili można w niej znaleźć wiele stylów architektonicznych. Obok stoi wybudowana o prawie 7 wieków później katedra prawosławna z początków XXw. To najokazalsza świątynia z serii cerkwi budowanych przez władze rumuńskie po przyłączeniu Siedmiogrodu..
Już jesteśmy nieco zmęczeni podróżą i zwiedzaniem, znów zasiadamy w knajpce na piwo z widokiem na wieże kościoła. Szybko zjawiają się w dwie kwiaciarki - młoda i stara z pięknymi bukietami ogródkowych kwiatów; kolorowe i pełne kontrastów - jak sama Rumunia. Zakotwiczam je we wspomnieniach do tego miasta, bo już mkniemy dalej - do Sybinu, tegorocznej kulturalnej stolicy Europy.
Sybin
Tutaj zatrzymujemy się na nieco dłużej, na tyle, aby pomimo zgiełku poczuć średniowieczną atmosferę miasta, Sybin jest bardzo dobrze zachowany, bo ostał się wojennym zniszczeniom, a potem, gdy sekretarzował tutaj syn Ceausescu sporo inwestowano w renowację zabytków. Teraz miasto jest gwarne, przelewa się tłum ludzi, mijamy kafejki, kolorowe witryny, gęsto są rozstawione figury renesansowych mieszczan, które dodają swoistego klimatu. Tu interesująca jest właśnie całość - uliczki, place, kamienice, bramy, baszty, gdzie saski gotyk pięknie komponuje się z elementami baroku i secesji.
Dochodzimy do centrum, które stanowią dwa duże place (Piaţa Mare i Mica - czyli Duży i Mały) stanowiących jakby dwa rynki połączone wąskim przesmykiem z XVI-wieczną wieżą ratuszową. Rynek tętni: rozdają ulotki o najbliższych imprezach, przygotowywany jest jakiś koncert, dzieci z radosnym zapałem chlapią się w gejzerkach, które wystrzeliwują prosto z płyty rynku. Z narożnika Piaţa Mica tylko krok do wspaniałego kościoła ewangelickiego z przełomu XIVw o ciekawej, gotyckiej architekturze, ze strzelistą wieżą i rzędem ostrych gotyckich fasad po bokach. Dominuje on nad niewielkim Piaţa Griviţa, gdzie obok zwraca uwagę również ciekawy dom kapituły z XVI wieku w stylu renesansu włoskiego.
Za kościołem urokliwa uliczka z podcieniami prowadząca w pastelowe zaułki dolnego miasta. Przechodzimy przez most kłamców (po którym podobno bał się chodzić Nicolae Ceausescu - my jesteśmy bezpieczne!) Snujemy się po uliczkach, placach, zaglądamy w bramy. W końcu tradycyjnie zasiadamy w kafejce - kawa wspaniale stawia na nogi.
Wołoszczyzna
I jedziemy dalej, a dalej jest coraz piękniej; powoli opuszczamy Siedmiogród i zanurzamy się w wołoskie klimaty. Jest różnica. Wioski bardziej rozproszone, więcej zieleni, chyba nieco biedniej niż w Transylwanii. A może tylko inaczej tu płynie czas? Bardziej po śródziemnomorsku?
Ale na razie to tylko przypuszczenia... Długi odcinek trasy wiedzie wzdłuż Aluty (Olt, region, w którym jesteśmy to Oltenia), a nawet nad Alutą, po szerokim pomoście), przez przełom Czerwonej Wieży; jedziemy między czerwonawymi, strzelistymi skałami.
Mijamy malownicze wioski, które trochę wyglądają jak skansen, trochę jak dekoracja filmowa (do mojego ukochanego filmu "Transylwania"), a ich mieszkańcy są jeszcze bardziej malowniczy - te długie, kolorowe spódnice kobiet, czarne, szerokoskrzydłe kapelusze mężczyzn, nieposkromione dzieci, psy i bydło przechadzające się ulicą. I białe konie na tle gór, aż nierealne, że takie obrazki są w naturze prawdziwe.
Hotel W Băile Olănesti
Na miejsce, do Băile Olănesti dojeżdżamy późnym popołudniem. Jest to miejscowość uzdrowiskowa, słynąca z wód leczniczych (ponoć dobra na nerki), coś jak nasza Szczawnica - otoczona wzgórzami, ma dużo hoteli, park, małe targowisko, trochę sklepów, dzielnice willowe, w centrum cerkiew, a parę kilometrów od miasteczka -monastyr na wzgórzu. Nasz hotel "Parang" to olbrzymia socjalistyczna budowla i jak się później przekonamy, obsługa też w klimacie minionej epoki. Pokój jest jednak wygodny, z łazienką, jest ciepła woda, zupełnie niepotrzebny nam telewizor i przygnębiający widok na podwórko.
Hotelowe jedzenie każe przypuszczać, że rumuńskie hotelarstwo ma odgórny prikaz jak należy karmić gości. Mamy dokładnie to samo menu, co w zeszłym roku w Transylwanii: grillowane mięso + frytki lub ohydne, rozmoczone puree ziemniaczane + poszatkowana biała kapusta. Jedynie przystawki wprowadzają jakieś urozmaicenie: smażony ser, kiełbaski, a nawet mamałyga. Zespół kelnerski pracuje chyba za karę - bez uśmiechu strzelając talerzami. Podczas śniadania nasza grupa wprawia obsługę w osłupienie: dostajemy coś w rodzaju szwedzkiego stołu. Czy podano nam za mało, czy mamy szczególny apetyty? okazało się, że jedzenia zabrakło dla wszystkich. Od tego czasu dostawaliśmy skrzętnie wydzielone porcje na talerzykach. Szczególną atrakcja hotelowej restauracji był wieczorny ansambl przygrywający do kolacji. Wykonanie, image i styl - piękne lata 70. Cena doby hotelowej z wyżywieniem za to była całkiem przyzwoita: 40lei.