RASNOV
Następnego dnia nie było wątpliwości co do pogody - zdecydowanie słonecznie i ciepło. Przyda się zarówno dla zdobywców Om, jak i dla nas, realizujących plan alternatywny.
Pojechałyśmy ze wszystkimi w kierunku Piatra Crauili, ale wysiadłyśmy wcześniej, na rogatkach Rasnova. Wreszcie! Wreszcie jesteśmy same na rumuńskiej ziemi i teraz już wszystko zależy tylko od nas.
Ruszyłyśmy poboczem w kierunku miasteczka, nad którym górował chłopski zamek. Droga do niego nie była prosta, ale jakoś udawało nam się znaleźć informatorów, z którymi udało się dogadać. Po drodze wstąpiłyśmy jeszcze do małego sklepiku, gdzie zaopatrzyłyśmy się z napoje i precle, aby nie paść z głodu.
I tak sobie szłyśmy ulicami miasteczka mijając stada gołębi przy gołębniku, plotkujące kumoszki, ludzi gdzieś niespiesznie podążających, przeszłyśmy przez mostek, trafiłyśmy na coś na kształt targu ze sklepami typu szwarc-mydło-i-powidło i dwoma straganami - na jednym metalowe niezbędniki, a na drugim - ziarna. Po wyjściu z miasteczka znalazłyśmy się na pustej, leśnej drodze, która powinna nas była doprowadzić do zamku. I doprowadziła.
ZAMEK CHŁOPSKI
Zamek chłopski, to prawdziwy zamek: z solidnymi murami, koncepcją obronną, zapleczem. Imponujące. Jak to się stało, ze właśnie tutaj, a nigdzie indziej w Europie, chłopi skrzykiwali się w parę wiosek i budowali obronne zamki, gdzie mogli się schronić w czasie najazdów?
W Transylwanii sporo jest takich budowli. W Rasnovie mieli ułatwione zadanie, bo osadę na wzgórzu założyli w XIIIw. Krzyżacy, dopiero po ich odejściu zamek został przez chłopów udoskonalony. To właściwie jest mała osada z podwójnymi murami, pełna pomieszczeń mieszkalnych, co przypomina raczej małe miasteczko niż zamek. Przeznaczony był dla mieszkańców trzech wsi. Obrona takiego zamku była bardzo skuteczna, raz tylko udało się zdobyć tę twierdzę, gdy odcięto mieszkańców od wody. Potem jednak wykopali studnie i stali się samowystarczalni, Znów oblężenia były nieskuteczne, a czasem mieszkańcy byli oblegani bardzo długo. Raz mieszkańcy musieli się schronić aż na 3 lata, więc nic dziwnego, że w obrębie murów była i kaplica, i szkoła, a także ogrody.
Chodziłyśmy więc po tych murach, zaglądałyśmy do cel, wyobrażając sobie jak chłopi zjeżdżali wozami (teraz wyeksponowanymi na dziedzińcu), jak organizowali sobie życie. W końcu wspięłyśmy się na najwyższą wieżę, z której dookoła rozpościerała się panorama okolicy - widać było Rasnov jak na dłoni, okoliczne wzgórza, no i wspaniałe Piatra Craiului, gdzie nasza gromadka właśnie dzielnie się wspinała.
Na zamku była garstka turystów, a szczególnie w oczy rzucała się grupa zakonnic. Rozmawiały oczywiście po rumuńsku, ale wyłapałam, że często powtarza się "Bran", a w planach miałyśmy właśnie Bran i już kombinowałyśmy jak się tam dostać. Obmyśliłyśmy więc sprytny plan - zaczaimy się na siostrzyczki na parkingu, przy busiku (bo już wcześniej zauważyłyśmy, że tam stoi). Tak też zrobiłyśmy. Byłyśmy na parkingu odpowiednio wcześnie i wyliczyłyśmy, że w busie jest 9 miejsc. Teraz pytanie: ile jest pasażerek (zakonnice chodziły po zamku rozproszone i nie widziałyśmy całej grupy).
Wreszcie zaczęły nadchodzić: 3, 5, 8, i jeszcze przewodnik czyli dokładnie 9 osób... Mimo to próbujemy: czy może jadą do Bran, bo my też byśmy chciały.... Tak, jadą, ale nie ma miejsc. Wiemy o tym doskonale, niemniej wiemy też, że jest to przeszkoda do obejścia; robimy więc nieszczęśliwe miny (jak Cyganięta z Brasova) i stoimy nadal targane bezradnością niby to czekając na inny samochód albo jakiś cud. Zakonnice nie zawiodły nas - pogadały z kierowcą, pouśmiechały się, cokolwiek ścieśniły i już jedziemy do Bran częstowane klasztornymi cukierkami. Konwersacja jest szczątkowa, bo po angielsku mówi tylko przewodnik, a on siedzi daleko od nas. Mówimy tylko, że jesteśmy z Polski, Krakowa (cieszą się, że to miasto Jana Pawła II) jest miło i serdecznie. Nie ma to jak siostrzyczki i braciszkowie (słowaccy, ale to zupełnie inna, Levocka, historia) - zawsze nas wspomogą!
BRAN
W Branie rozstajemy się z zakonnicami, serdecznie dziękując i żegnając się, po czym nurkujemy w targowisko pamiątek, kulinariów i dóbr wszelakich. Bluzki, kubki, T-shirty z wampirem, futra, biżuteria, a w końcu sery, bryndza i palinka plus całe odpustowe barachło.
Docieramy do zakątka babuszek, które sprzedają haftowane bluzki, serwety i obrusy i o dziwo mówią po rosyjsku.
Nie wygląda to jednak na efekt edukacji typowej dla byłego bloku. Tak jakby była tu jakaś rosyjskojęzyczna (te hafty!) mniejszość. W dodatku spotykamy staruszkę handlującą dewocjonaliami (kupuję śliczny krzyżyk), która wygląda zupełnie jak rosyjska prawosławna mniszka. Nikt nam jednak nie potrafi wyjaśnić co to za mniejszość...
Są też tutaj ludowi sprzedawcy serów i palinki. Degustujemy te sery zawzięcie (już zrobiłyśmy się głodne), palinkę z umiarem (fuj, fuj, fuj!). Sery i byndze (zawinięte w korę) przepyszne, więc kupujemy jako prezenty do Polski - oj, ciężkie się robią plecaki!
Sam zamek wyłaniający się zza drzew nie robi wstrząsającego wrażenia - znów jakby makieta z Disneya. Przewodniki też raczej nie zachęcają do zwiedzania, a że cena wstępu jest wysoka (15 + 15 za fotografowanie) rezygnujemy z wejścia (jednak z pewnym żalem). W słuszności tej decyzji utwierdzają nas jednak chłopcy z Warszawy, (których już spotkałyśmy w Brasovie), którzy po wyjściu z zamku nie kryją rozczarowania.
AUTOSTOP
Teraz przed nami kolejne zadanie, dostać się do Zarnesti, a po drodze zobaczyć prawdziwą wieś. Najpierw próbujemy zagadnąć tubylca o ichniejszy PKS. Okazuje się, ze jest połączenie Maxi-Taxi (bus?), ale dopiero za pięć godzin. To zdecydowanie za późno.
Decydujemy się więc na autostop. Dosyć szybko zatrzymuje się furgon z wesołym młodzieńcem, z którym kulawą angielszczyzną dogadujemy się, gdzie chcemy wysiąść - na krzyżówce w kierunku Zarnesti. Nasze obawy, że w wyniku nieporozumienia językowego dojedziemy do samego Brasova, okazały się płonne - wysadził nas dokładnie tam, gdzie chciałyśmy.
PRAWDZIWA TA WIEŚ
Idealnie! Mamy wieś, Zarnesti w odległości 7 km, możemy więc spokojnie pokonać tę odległość per pedes, chyba, że w międzyczasie wpadniemy na inny pomysł. Na razie ruszamy przed siebie - jest pięknie i spokojnie: konie stukają kopytkami, ptaszki śpiewają gardziołkami, ludność traktuje nas sympatycznymi uśmiechami.
Wieś sielska - anielska, we wsi cmentarz i cerkiew, którą oczywiście idziemy zwiedzić. Akurat spotykamy wychodzącego ze świątyni popa, który upewniwszy się, że jesteśmy chrześcijankami woła żonę (młoda, atrakcyjna dziewczyna), aby nam pokazała wnętrze. A w środku - aż dech zapiera: wspaniały ikonostas, freski, chorągwie, a pośród tych wspaniałości bawią się popięta. Przy wyjściu wisi ikona Matki Boskiej Częstochowskiej - zwracam na nią uwagę, mówię, że to polski cudowny obraz. Popadia nie wiedziała o tym, cieszymy się, że mamy taki łącznik. Podziękowawszy pięknie ruszamy dalej przez wieś.
Słońce praży, więc czas na chwilę relaksu. Znajdujemy plac zabaw z ławeczkami (chyba przy szkole) i tam robimy sobie sjestę. Na placu bawią się dzieci, które co rusz machają do nas, a obok stoi dacia, w której trzy typy o wyglądzie mafiozów (ciemny okular, złoty łańcuch, szerokoskrzydły kapelusz) popijają piwko, potem się okaże, że to tatusiowie pilnujący pociech. My też popijamy, ale mineralną i kefir. Gdy odchodzimy, dzieci serdecznie coś pokrzykują i machamy sobie na pożegnanie.
I już jesteśmy za wsią, na drodze z widokiem na Karpaty. Chętnie skorzystałybyśmy z zaprzęgu konnego, ale jak na złość akurat tą drogą jadą auta, a nie wozy kolorowe. W końcu decydujemy się podjechać. Tubylec zatrzymuje się bardzo chętnie - dacia ma swój klimacik: z kasety leci etniczna muzyczka, z tyłu są dwie skrzynki z piwem, czarniawy kierowca uśmiecha się szeroko błyskając złotym zębem.
ZARNESTI: TRZY WESELA I POGRZEB (ORAZ CHRZCINY)
Tak trafiamy do Zarnesti. To już nie wieś, a nieco senne miasteczko. Sennością jaka bywa w miasteczkach w sobotnie popołudnie. Senne jednak tylko na pierwszy rzut oka, bo dzieją się tu ważne sprawy, trzeba tylko znaleźć się w odpowiednim miejscu i w odpowiednim czasie. Ktoś się rodzi, ktoś kocha, ktoś umiera. Chrzciny, wesele, pogrzeb... Zwykłe koleje losu.
Kiedy zbliżamy się do cerkwi już widać, że coś się dzieje - wygarniturowani młodzieńcy stoją przed wejściem, z boku przygotowują się muzykanci (w liczbie trzech), biegają podekscytowane dzieci. Nieśmiało zaglądamy do środka, zatrzymujemy się jednak w przedsionku, bo nie chcemy być intruzami, ale już nas weselnicy wypatrzyli i już zapraszają gestami, żeby wejść i usiąść z nimi w ławach. I nagle jesteśmy zupełnie w. Prawosławne śpiewy jak zawsze i wszędzie potęgują nastrój.. Młodzi piękni i wzruszeni, gdy pop nakłada im korony.
Potem życzenia, obrzucanie monetami i cukierkami, pamiątkowe zdjęcie i wreszcie wołają: "Hora! Hora!" i zaczynają wspólny taniec przed cerkwią. Już i my jesteśmy prawie swoje, sypią się żarty od muzykantów, gdyby nie termin spotkania z grupą, pewnie wesele by nas nie ominęło. A tu już kolejny orszak weselny czekał przed wejściem, a i w drugiej cerkwi też się odbywał ślub. Więc trzy wesela...
Po opuszczeniu weselników leniwie przemierzamy uliczki. Pstrykam zdjęcie dziecku siedzącemu samotnie na wozie, na co jego babcia woła kogoś i już ustawia się do zdjęcia cała rodzina. Za chwilę ojciec wyprowadza konia i zachęca mnie, żebym się do niego przymierzyła - owszem, bardzo chętnie, tylko, ze koń jest nieosiodłany i bez strzemion. Dla uczynnego tubylca to nie problem: podstawia mi ręce, żebym mogła dosiąść gniadosza. Oczywiście przy tym wiele radości i krzyku.
Umawiamy się z babcią, że odbitki jej przyślemy. A ja słowa dotrzymuję.
W kolejnej cerkwi chrzciny- niemowlę zanurzone w dużej ocynkowanej wanience, znów śpiewy i śpiewne modlitwy, w końcu spotkanie rodziny przed świątynią.
Na razie mamy dość wrażeń- musimy odpocząć i coś przekąsić. Jedyna restauracja przygotowuje się na przyjęcie weselników, więc mimo zachęt i zaproszeń jednak się wycofujemy - nie chcemy przeszkadzać, a z drugiej strony nie mamy czasu na biesiadowanie. Kupujemy rogale, kaszkawał i kefir, udajemy się w ustronne miejsce nad potokiem, żeby się posilić. Smakuje rewelacyjnie. Jednak nie jesteśmy całkiem same. Przechodzący młodzieńcy coś zagadują, a staruszka dyskretnie obserwuje zza krzaka.
Po powrocie do miasteczka snujemy się coraz leniwiej, upał nieco słabnie i w tym zachodzącym dniu wyłania się pogrzeb - pełna żałoba konduktu, kobiety z nakrytymi głowami, na lawecie otwarta trumna z doskonale widocznym zmarłym, którego twarz okryto tylko celofanem. W ciszy przeszli do cerkwi, a stamtąd na cmentarz...
Takie siedzenie przy głównej uliczce i obserwowanie codzienności też miało swój urok: matki bawią dzieci, staruszkowie zmierzają do domów, ktoś jeszcze idzie na zakupy, jakaś kobieta niesie na głowie mocno wyładowany karton, chłopiec wiezie w wózku zepsuty rower, turyści schodzą z gór. W końcu zeszli i nasi. Zabrali nas z centralnego placu (i chyba jedynego) Zarnesti i pojechaliśmy do hotelu via Tesco w Brasovie.
Trzeba było bowiem wydać resztę lei, czyli wyleić się. Tesco jak Tesco, ale dział serów mógł przyprawić o zawrót głowy. Samego kaszkawału kilkanaście gatunków. Czemuż my tego nie sprowadzamy do Polski?!
A więc zakupy na drogę, pakowanie, pożegnalne wino i ostatnia noc w hotelu na Przełęczy Predeal.
HOMOROD
Rano, po śniadaniu ruszamy w drogę powrotną. Pierwotnie planowane było jeszcze zwiedzanie Sibin, ale już widać, ze nie będzie na to czasu (musimy zdążyć w poniedziałek do pracy). Jedziemy więc tą samą trasą co poprzednio. Zatrzymujemy się jedynie w Homorod,, żeby zobaczyć kościół warowny, budowany na podobnych zasadach jak zamki chłopskie. Niestety, jest zamknięty na głucho, pewnie w niedzielę nie ma zwiedzania.
JADĄ WOZY KOLOROWE
I znów jedziemy, powoli opuszczając Transylwanię. Opuszcza ją też tabor Cygański, który mijamy po drodze. Oni tu pewnie wrócą. A my? W następnym roku w okolicach Bożego Ciała?