15.06.2006
SINAIA - ZAMEK PELES
Górski plan był ambitny: zdobycie Omul (2505mnpm). Wprawdzie tylko ostatni odcinek mieliśmy pokonać pieszo, ale właśnie najtrudniejszy, a potem dosyć ostre zejście. Niemniej po kolei. Tego dnia zależało nam na pogodzie, a tu na dwoje babka wróżyła - trochę chmur, trochę słońca, mogło być różnie..
Najpierw jednak mieliśmy zwiedzić zamek Peles i dać czas pogodzie na wyklarowanie. Zamek, który był letnią rezydencją królów rumuńskich, wygląda jak przesadna dekoracja do jakiejś bajki. Spełnienie marzeń i fantazji Belle Epoque. Freski, rzeźby, ogromne weneckie lustra, żyrandole z weneckiego szkła (raczej ohydne), sala turecka, arabska, francuska, kinoteatr, buduary, sala przyjęć oficjalnych i mniej oficjalnych, biblioteka z tajnymi przejściami, i nawet mroczny kwiat rozpusty - Klimt. Czegóż chcieć więcej? Imponujące. A czasami nawet piękne.
Szkoda bardzo, że nie można robić zdjęć, bo pamięć taka ułomna...
BUCEGI
Kiedy opuściliśmy tą modern-baśń, zgodnie z przypuszczeniami naszego nieocenionego Kudłatego pogoda się wyklarowała - niestety na gorsze. Nic to. Karpaty witają nas.
Ruszyliśmy kolejką linową (nieco klaustrofobiczny wagonik) w kierunku szczytów. Widoki zapierające dech w piersiach: przepaście, wodospady, skały, urwiska, ostro i wysoko. Na górze natomiast rozciąga się płaskowyż, na którym rozlokowały się sfinksy, grzyby i inne skalne stwory. Jak prehistoryczne gady.
Wiatr, zimno, mgła. Pięknie i strasznie. Coraz bardziej... Ruszamy szlakiem przez przestrzeń. Zimną i coraz bardziej zamgloną. Początkowo opadały zamarznięte płatki mgły, potem zaczął padać śnieg. Śniegu zaczynało być coraz więcej i padające i tego pod nogami - coraz większe płaty zmarzniętego śniegu tworzącego śliską skorupę, w którą czasem można się było zapaść po kolana. Niebezpiecznie się zrobiło, bo szliśmy ścieżką (?), gdzie z jednej strony wyrastała w pionie skała, a z drugiej zalegał śnieg na pochyłym zboczu.
Gdyby się tak poślizgnąć, to zjazd murowany - do wieczności. Szlak gdzieś się zapodział we mgle, wyłaniały się za to żelazne krzyże po tych, którzy już tu zostali na zawsze. Warunki zrobiły się naprawdę trudne, więc trzeba było podjąć decyzję co dalej? Podzieliliśmy się na dwie grupy - wyczynowcy mieli znaleźć szlak i zdobyć szczyt, reszta postanowiła wracać kolejką. Problem polegał tylko na tym, że ostatni kurs kolejki miał być już niedługo, za godzinę.
Do tego momentu szliśmy dwie godziny. Trzeba było ruszyć kurcgalopkiem. Blisko to jednak nie było, a czas nas gonił, bo jak nie zdążymy, to co potem? Grupa powrotna rozciągnęła się w długi peleton, tak więc czoło grupy dotarło znacznie wcześniej do stacji niż ogon. Moment nastąpił wtedy dramatyczny, gdyż pani obsługująca kolejkę kategorycznie stwierdziła, że nie będą czekać na resztę, no, może ewentualnie 1 minutę.
Zapewniliśmy więc, ze na pewno, na pewno za minutę już wszyscy będą. Potem jeszcze ubłagaliśmy pół minuty, potem jeszcze chwilkę. W końcu wszyscy dotarli, trwało to wprawdzie nieco dłużej niż minutę, ale na szczęście kolejka zabrała całą naszą grupę.
Ze śniegu wyjechaliśmy w deszcz. Mimo wszystko byłyśmy zadowolone, że zdecydowałyśmy się na powrót.
Miło nam było, że w tym momencie nie wspinamy się po oblodzonej grani z widokiem na przepaść i dyskusyjnymi szansami na powrót do osobistych dzieci, tylko pijemy capuccino zagryzając miejscową specjalnością - drożdżowym słodkim chlebkiem z marmoladą. Nasz grupa, która zjechała kolejką też uskuteczniała sybaryctwo, a to racząc się frykasami z piwem na czele, a to snując się po miasteczku, czy ciesząc się życiem w inny sposób. W końcu zebraliśmy się wszyscy i ruszyliśmy ku dolince, gdzie mieli zejść ze szczytów nasi bohaterowie. Napięcie rosło, gdy wypatrywaliśmy ich na granicy lasu. Wreszcie są! Cali, żywi i szczęśliwi!
Bo właśnie o to chodzi, aby każdy miał takie szczęście, jakie jest mu potrzebne...