napisał(a) Prot » 26.07.2005 18:23
w 1966 wędrował po Jugosławi i z tego roku ta proza,
2 dni temu była rocznica jego śmierci- Edwarda Stachury
Falując na wietrze
(1966)
Los niezłomny
Schodziłem wolno ze wzgórza. Spoczywałem tam. Leżałem zwalony i patrzyłem w niebo niebieskimi moimi oczami. Zapomniałem się cały. Byłem nieistniejący. Leżałem, spoczywając bez pamięci tak, jak w grobie nieznany żołnierz. Cześć mu oddaję i hołd, który jest w tym dumnym dla mnie porównaniu. Teraz schodziłem wolno ze wzgórza, jakbym z nieba schodził na ziemię tę.
To wszystko jest prawda. Ale prawdy jest więcej. Całej prawdy nie znam. Kto zna, niech powie. Bo ja jej nie znam. Ja jestem tylko prawdomówny. Ale całej prawdy nie znam. Nawet w te dni, nawet w te dni boskie nie przeszło mi nigdy przez myśl, że znam całą prawdę. Nigdy mi się to nie zdarzyło. Więc mówiąc prawdę i tylko prawdę, całej prawdy powiedzieć nie mogę, bo jej nie znam i nie mogę znać. I chyba nigdy się nie dowiem. Mówię, co wiem.
To, co teraz powiedziałem, wygląda, jakbym miał coś strasznego dalej do wyjawienia. Coś straszliwego: wielką katastrofę, nieszczęście jakieś ogromne, zbrodnię nieludzką, o której gdy się słucha tylko albo czyta, cierpnie skóra i włosy na głowie zaczynają kłuć jak szpilki. Jak nieraz od zimna. Tak wygląda to, co napisałem. Jakby to był wstęp do. Jakby to byłby słowa dla wysokiego sądu w sali, gdzie proces. Więc nie. Nie tyle co.
Zanim doszedłem do wzgórza, gdzie odpoczywałem, leżąc bez pamięci, zanim doszedłem do tego wzgórza, gdzie się zwaliłem bez sił, spoczywając bez pamięci, patrząc w niebo niebieskimi moimi oczami, zanim tam doszedłem, szedłem długo. Jeszcze dłużej. Za mną nic nie było. Nie uciekałem przed nikim ani przed niczym. Żadna panika mnie nie ścigała ani sfora, ani ktoś pojedynczy. Przede mną też nic nie było w normalnym rozumieniu, w normalnym oczekiwaniu. Żaden punkt. Nie szedłem, żeby gdzieś dojść w normalnym rozumieniu. Żeby kogoś zobaczyć i ucałować ani żeby się na kimś zemścić. Bóg mnie też nie prowadził. Nic. Nie szedłem do celu. Szedłem nigdzie. Szedłem długo. Jeszcze dłużej. Mówię, co wiem.
Więc mówiąc prawdę i tylko prawdę, całej prawdy powiedzieć nie mogę, bo jej nie znam. I chyba nigdy się nie dowiem, dlaczego i po co przeszedłem dzisiaj ładne trzydzieści pięć, czterdzieści albo czterdzieści pięć, nie wiem, kilometrów, bo nie wiem, ile zrobiłem, na słupy nie patrzyłem, czasu nie mierzyłem. Nie to miałem w głowie. W głowie miałem lekki szum. Na pewno. Na pewno nigdy się nie dowiem, dlaczego dzisiaj nie skończyłem śniadania, nie dopiłem kawy, tylko wstałem i powiedziałem do gospodarza, żeby mnie obliczył i żeby mi wypłacił, ile się należy, bo odchodzę. Bo musze iść. Wyszedłem na podwórze, podszedłem do płotu, zdaje się, oparłem się o sztachety, zdaje się, i patrzyłem w pole, ale nic nie rozróżniałem: pierwszego planu, drugiego i tak dalej. Nie to miałem przed oczami. Przed oczami miałem biało. Mówię, co wiem. Potem gospodarz mnie zawołał, zdaje się, powiedział parę słów, tak jakżeśmy się ugodzili powiedział i dał mi pieniądze. Potem musiałem się chyba pożegnać, wziąłem bluzę z sieni, na podwórzu na pewno poszedłem pogłaskać psa. I wyszedłem na drogę. Szedłem długo. Jeszcze dłużej.
Tak doszedłem do tego wzgórza, gdzie się zwaliłem bez sił na wypaloną martwą trawę i leżałem, spoczywając, patrząc w niebo niebieskimi oczami. Teraz schodziłem wolno ze wzgórza, jakbym z nieba schodził na ziemię tę.
Nóg zaiste nie czułem. Jakbym cały dzień szedł w kółko za końmi w maneżu. Bo tak było. Niby szedłem cały dzień prosto drogą, ale właściwie to tak, jakbym szedł w kółko. Bo nigdzie nie chciałem przecież dojść. Nigdzie nie szedłem w normalnym rozumieniu. Mówię, co wiem. Całej prawdy nie znam. I jakby droga prowadziła w kółko, tobym przy końcu dopiero zauważył, że doszedłem tam, skąd ruszyłem. Albo i bym nie zauważył nawet i minął. Drugie koło zataczając. Bo nie to miałem w głowie. Nie o to mnie głowa bolała. Głowa mnie strasznie bolała o coś innego. O to, jaki jest sens. I to moja głowa cała falowała i buchała ogniem. Jaki jest sens. O co to chodzi w tej całej rozgrywce. O co tu chodzi w tym całym pakiecie nut. Kto tu może wygrać i co tu można wygrać. O co się toczy wojna. I jaki jest mój sens. To miałem w głowie. O to mnie głowa bolała już nie po raz pierwszy.
Idę. Jeszcze trochę. Bo kiedyś, wiem, kiedyś, i to nie jest tak daleko, usiądę albo położę się i już żadna siła mnie nie ruszy. Bo skamienieję. Żadna siła mnie już nie ruszy. Nic mnie już nie zmusi, żeby wstać. Żeby powstać. I idę do tego prosto, nie gzygzakiem, ale prosto drogą, i czuję, że to nie musi być tak daleko, jeszcze trochę, jeszcze coś muszę przedtem zrobić, chociaż, tak mi się zdaje, że jak już będę siedział nieruchomo albo leżał, to na pewno mi przyjdzie taka myśl do głowy, że trzeba było od razu usiąść albo się położyć, jak tylko zobaczyłem, co i jak, trzeba było od razu natychmiast usiąść nieruchomo albo się położyć gdzieś, na uboczu, albo zamurować się gdzieś, zarobić jak najprędzej trochę waluty i kupić cegły, wapno i cement i zamurować się gdzieś na uboczu. I cześć.
Tak myślałem dzisiaj idąc. Tak myślałem całą prawie drogę, trzydzieści dobre albo czterdzieści, nie wiem, kilometrów, nie patrzyłem na tablice, czasu nie mierzyłem. Prawie cały czas tak myślałem dzisiaj idąc. Już nieraz to miałem, wiele razy, ale pierwszy raz zacząłem o tym dokładnie. W szczegółach. Nie tyle jeszcze o czasie, ale o miejscu. Przypominałem sobie różne rozrzucone na uboczu miejsca i rozpatrywałem. Wybierałem. Brałem je pod rozwagę. Odrzuciłem wiele, a wybrałem dwa. Ale z tych dwóch nie mogłem wybrać, bo jedno mi wyglądało lepsze od drugiego. To, o czym ja teraz tu mówię, to tylko ja wiem, co to jest. Nie dlatego, że wiem to dokładnie i w szczegółach, że widzę jak na dłoni te dwa miejsca, jedno lepsze od drugiego, i znam przybliżony czas. To, co ja teraz tu mówię, to tylko ja wiem, co to jest. Dużo tu padnie niepotrzebnych spojrzeń. Ale może jednak jedna para oczu albo dwie.
Więc to miałem w głowie całą prawie drogę. Nic innego, tylko to. Uznałem, że to jest dla mnie najlepsza rzecz i jedyny sens. Uznałem, że lepszego dla mnie, gołębia, wyjścia nie ma. Bądź co bądź i wszystko wszystkim. I znałem, że ja przecież zawsze będę miał oczy i uszy otwarte, i rozum, i to, gdzie mi się tętno szamoce, i nigdy się na to nie zgodzę, co jest. Nie dlatego, że nigdy nie poznam całej prawdy, bo to jest jasne. Ztym się zgadzam. Z tym się zgodziłem dawno, długo nie myśląc albo wcale. Z tym się może nawet urodziłem oczywiście. Bo to jest los każdego, czy chce, czy nie chce. Na to nie ma rady. To jest jasne. To jest ze wszystkiego najjaśniejsze. Całej prawdy się nigdy nie pozna. Z tym się urodziłem i z tym się rodzi każdy. I z tym każdy umiera. To jest przy śmierci tak samo najjaśniejsza świeca.
Więc nie dlatego się nigdy na to nie zgodzę, że nigdy całej prawdy nie poznam, że nigdy nie będę wiedział wszystkiego. Bo wiem, że tak jest i tak musi być. Niezależnie. Obojętne co. Wiem, że umrę z tym i że urodziłem się z tym. Ale nie urodziłem się padalcem. I nie urodziłem się różą. I nie urodziłem się szczurem. Piękną hortensją. Tylko tym, czym jestem. I nie urodziłem się szakalem, hieną. I nie urodziłem się wielkim, potężnym dębem, gonną olchą. I nie urodziłem się niczym innym, tylko tym, czym jestem. I nie urodziłem się z pozorami. Tylko z nerwami., Z nerwami tuż pod cieniutką skórką.
Uznałem. Uznałem dzisiaj idąc, że przecież nigdy się na to nie zgodzę, żeby być tym, czym nie jestem, a od czego się roją półkule. Ani na to, ani tak samo na to, że: jakoś to będzie, jak pan Bóg da zdrowie, a Matka Boska pieniądze, coś się musi zmienić, byle do wiosny. Uznałem, że tysiąc razy wolę przeminąć jak kometa. Tysiąc razy wolę mignąć tylko jak meteor i wsiąknąć w niezgłębione mgły. Całej prawdy nie znam. Mówię, co wiem.
Uznałem to i uznałem, że najlepsza dla mnie rzecz i jedyny sens jest usiąść. Usiąść gdzieś na uboczu, oprzeć się o drzewo albo o skałę, albo położyć się na trawie, na liściach, walnąć się na ziemię i już tak zostać bez ruchu, leżeć nieruchomo i przypomnieć sobie wszystko, wszystko co tylko, zebrać, przywołać ze wszystkich stron zakątków, wielki apel pamięci zrobić, aż urośnie jak balon i uleci w powietrze. I wtedy już spokojnie, cicho, tak jak przystało, godnie wsiąknąć w glebę, jak majowy deszcz.
Uznałem, że to będzie najlepsze dla mnie uznanie.
To, co ja teraz tu mówię, dużo tu padnie niepotrzebnych spojrzeń. Ale może jedna albo dwie pary oczu. Bo to jednak nie jest wszystko jedno.
Więc tak myślałem dzisiaj idąc całą drogę. To miałem w głowie i przed oczami. Ten obraz. Szedłem prosto droga i patrzyłem przed siebie, naprzód, nie rozglądałem się na boki. Tak szedłem długo. Jeszcze dłużej. Mijałem wioski, kury, gęsi, owce na samym środku szosy, krzyże, kapliczki przydrożne, jakieś większe miasto, nie wiem, nie pamiętam dokładnie, całej prawdy nie znam i nie to miałem w głowie i przed oczami. Przed oczami miałem tylko jedno patrzenie. Proste. Tam gdzie lśniły mi te dwa miejsca, które wybrałem, rozpatrywałem dokładnie z dwudziestu i więcej, i dalej nic, nie mogłem w tych dwu teraz wybrać, jakby się coś we mnie chciało sprzeciwić i stawiało mi przeszkodę, żeby tylko trochę opóźnić. To rozumiem. Rozumiem i wybaczam. Zrozumiałem, że na pewno jeszcze będzie kilka takich przeszkód: żeby tylko trochę opóźnić. I że one mogą swoje zrobić. Mogą mi wszystko trochę opóźnić. Ale zrozumiałem to i wybaczyłem.
Szedłem prosto dalej. Potem szedłem jak we śnie, a jeszcze potem szedłem właściwie tak, jakby to już się stało. Jakby już mnie nie było. Jakbym to nie ja szedł, tylko mój duch złocisty. Ten sam, który długo po mnie będzie się wałęsał.
Tak doszedłem nie do wzgórza jeszcze, gdzie zwaliłem się bez sił i spoczywałem jak w grobie nieznany żołnierz. Cześć mu oddaję i hołd. Więc tak doszedłem nie do wzgórza jeszcze, ale już niedaleko i gdybym podniósł głowę, to może bym je zobaczył. Tak doszedłem do tego miejsca, gdzie zwolniłem. Gdzie zwolniłem kroku i potem coraz bardziej i już szedłem wolniutko, wycierając bluzą spocone czoło.
To nie była myśl-olśnienie, która kiedy już wyskoczy, jasna i prosta się wydaje i jest, i zdziwienie wielkie ogarnia, że od razu nie przyszła do głowy, tylko tak długo się chowała w zakamarkach, aż wyskoczyła jak olśnienie.
To nie był też błysk, jaki mam czasami. Taki naraz błysk lekki jak dotyk jedwabiu, ledwie ledwie, który próbuję zatrzymać i jak mi się uda, to próbuję dalej: obracam go na wszystkie strony, próbuję go ze wszystkich stron, czy się za nim coś nie kryje: jakaś mądrość. Jakaś prawda ogólna.
To nie był też cud, które podobno są, ale ja nie miałem. I nigdy nie widziałem, jak długo żyję w tęsknocie.
To był chyba mój los niezłomny i delikatność.
Najlepsza to jest dla mnie rzecz i jedyny sens to, co chcę zrobić. Na pewno. To wszystko jest prawda. Najlepiej jest iść prosto tam, gdzie się chce, i nie oglądać się na boki, nie schodzić z kursu, nie skręcać, tylko iść prosto najkrótszą drogą. To wszystko jest prawda. To się zgadza. Ale czy nie ma tu niesprawiedliwości? Czy to nie jest dla mnie najłatwiejsze, syna wolności? I czy nie ma tu niesprawiedliwości?
Jeszcze raz mówię i mówię, co wiem, że to wszystko jest prawda, co mówiłem i co uznałem. To, że się urodziłem tym, czym jestem, niczym innym, od czego się roją półkule, tylko tym, czym jestem. Z nerwami pod cieniutką skórką. To, że zawsze będę miał oczy i uszy otwarte, i rozum, i to, gdzie mi się tętno szamoce, i nigdy się nie zgodzę, to wszystko jest prawda. To, że kiedyś mogę zwariować, to wszystko jest prawda.
Ale prawdy jest więcej. Całej prawdy nigdy nie poznam, to wiem, to jest jasne, ze wszystkiego najjaśniejsze. Ale tyle, ile można, tyle trzeba poznać, chociaż na pewno najlepiej byłoby usiąść gdzieś na uboczu, oprzeć się o drzewo lub skałę, albo położyć się, walnąć się na ziemię od razu i tak zostać, więcej nie wstać, tylko leżeć nieruchomo, zebrać całą pamięć, wielki apel pamięci zwołać i potem wypuścić wszystko w powietrze jak balon i wtedy już spokojnie, cicho, tak jak przystało, godnie wsiąknąć w ziemię jak majowy deszcz. Tak by było najlepiej na pewno i to jest jedyny sens. Ale tu jest niesprawiedliwość, mówi mi delikatność. Tu jest jednak niesprawiedliwość. Tak nie można, mówi mi delikatność.
Tyle, ile można tyle trzeba prawdy poznać. Tyle, ile można, tyle trzeba wypić, chociaż napój to jest często, mówię, co wiem, sama niewdzięczność. Gorzki jak piołun, ostry i żrący jak kwas, rozżarzony jak płynne żelazo, i krwawy. Krwawy, jakby się coś rozlało. To wszystko jest prawda. Tak jest i nie ma co się dalej rozwodzić. Ale tyle, ile można, tyle trzeba wypić. Tak jest najgorzej, ale tak jest sprawiedliwie, mówi mi delikatność. Temu na razie nie można nic zarzucić, mówi mi delikatność.
Tak właśnie doszedłem wolniutko do wzgórza, wycierając rękawem szyję i czoło, z którego się lało. Na górze był grób, krzyż i tabliczka, że leży tu nieznany żołnierz. Cześć mu oddałem i hołd i zwaliłem się obok na suchą wypaloną trawę. Leżałem długo, bez ruchu, bez pamięci, patrząc w niebo. Spoczywałem tak, jak on spoczywał, i tak, jak chciałem już nieraz, wiele razy i jak dzisiaj o tym myślałem całą drogę czterdzieści może kilometrów. Ale już nie.
Teraz schodziłem wolno ze wzgórza, jakbym z nieba schodził na ziemię tę. Albo z grobu wstał.