Chyba muszę to wyrzucić ze swej duszy...
Teraz chwila osobistego, nie skażonego obcymi opiniami, rzetelnego, nie ubarwionego, w proste, żołnierskie słowa ubranego wspomnienia z najbardziej nieodpowiedzialnej przygody w cro...
Docieramy do Omisa. Instalujemy się na kampie. Wiemy dobrze po co tu jesteśmy. Twierdza, stare miasto, plaża, ale jądrem najważniejszym jest Cetina! Od tygodni wyczytywane na cro.pl informacje o raftingu muszą wreszcie znaleźć zastosowanie. Wiemy sporo, jakie stawki, jaka trasa, jakie pontony. Nie znamy tylko rzeki. To cudowna tajemnica, będziemy ją poznawać z pokładu pontonu. Nadchodzi chłodniejszy wieczór, skwar dnia ustępuje gwiazdom - to dobra pora na zebranie w mieście ofert firm raftingowych. Ruszamy. Oglądamy zdjęcia, rozmawiamy z "dilerami", zbieramy foldery. Wiemy już, że cena za osobę oscyluje w granicy 200 kun. Ja z żoną zapłacimy pełną stawkę - teraz pora na negocjacje co do ceny za dziciaki. Są średnio - małe: 7 i 10 lat. Agnieszka młodsza, Miłosz -młodzież dorastająca. Żona zaczyna mieć obawy, czy aby impreza jest adekwatna do ich wieku, może jeszcze zbyt wcześnie? Kilka firm nie bardzo chce przyjąć dzieciaki na pokład. Mamy pewne doświadczenie kajakarskie, rodzinne. Wraz z dziećmi przepłynęliśmy w Polsce parę turystycznych tras: Krutynię, Czarną Hańczę, Wieprz, San, Poprad i Dunajec. Dzieci pływają doskonale, są po kursach, posiadają karty pływackie. Jestem za tym, że teraz pora na dziką rzekę! Żona się zgadza po tym, jak agent firmy zaproponował nam cenę: my po 180 kun, dzieciaki za 200. Ale na następny dzień jest komplet. Mamy przyjść jutro i umówić się na imprezę. Niespkojna noc, oczami wyobraźni płynę po szmaragdowej rzece, woda pryska w twarz, walę wiosłem nurt - ujarzmię Cię! Ranek nie przynosi wytchnienia - tyle czasu trzeba czekać? To dopiero jutro? Zaczynam kombinować. W boxie na dachu auta leży zapakowany radziecki ponton zwiadowczy LISICZANKA. A możeby tak na swoim sprzęcie ? Będzie taniej. Co prawda nie popłyniemy w 4 osoby, ale żona i córa coś nie bardzo pałąją chęcią. Co innego synek - zapala się do pomysłu i przekonuje mamę, że będzie nam bardzo potrzebna jako zabezpieczenie logistyczno - transportowe. Trzeba nas wywieźć w górę rzeki i odebrać na mecie spływu. Kanapki zrobimy sami... "Czy Ty zdajesz sobie sprawę, że to może być niebezpieczne?" - słyszę. Eeee tam, będziemy uważać.
Zbiegamy do miasta, musimy kupić mapę, pogadać z organizatorami, absolutnie się nie przyznająć, że nie mamy zamiaru skorzystać z ich usług. Wypytamy o szczegóły, zaplanujemy co trzeba i wiosła w dłoń! Zdobywamy mapę, nie jest niestety zbyt szczegółowa, ale lepszy rydz niż nic. Dowiadujemy się, że rafting zaczyna się w miejscowości Slime, trasa liczy ok. 10 km, kończy się przy konobie w Radwanowych Mlinicach. Początkowy odcienk rzeki jest leniwy i spokojny, tam uczestnicy ćwiczą wiosłowanie, potem zaczynają się małe szumy, następnie dwie kaskady i ze trzy wodospadki. W końcu pontony dopływają do niebezpiecznego miejsca, gdzie skiper wysadza uczestnikow na brzeg. Sam spływa przez jaz i niebezpieczny wodospad. Po 300 metrach wędrówki po skałach wodniacy wskakują do łódek i kontynują spływ. Zabawa przednia - sporo adrenaliny! Tyle wiemy. Brzmi zachęcająco i... niegroźnie Decyzja podjęta. Jest godzina 8:30. Wracamy na kemping, pakujemy graty i jedziemy w kanion Cetiny. Widoki niesamoite, cudowna przyroda, serpentyny, skały. Po drodze obserwujemy skałkowców wspinających się na pionowe ściany. Pierwszy zastrzyk adrenaliny, serce zaczyna bić mocniej, w podnieceniu szukamy parkingu nad rzeką. Jest ! Pompujemy naszą łupinkę. Ponton jest 2-komorowy, nie ma niestety dmuchanej podłogi. Wmontowujemy więc tam materac. Dwa plastikowe wiosełka, dwie dmuchane poduszki pod tyłeczki, kanapki, woda, aparat, lina i pompka. Wiążemy wszystko sznurkami w jeden monolit. Nie mam niestety kapoków ani kasków, ale spojrzenie na rzekę uspokaja mnie. Tu nie może być nic zaskakującego.
Przypominam sobie, że mamy jeszcze w bagażniku dmuchane dziecięce skrzydełka. Synek zakłada je złorzecząc. Przeprowadzam z nim poważną rozmowę, wchodzimy do rzeki, pokazuję jak ma się zachować w przypadku wywrotki na rzece spokojnej i na bystrej. "Raz płyniemy na brzuchu, innym razem na plecach z nogami do przodu. Daj się ponieść prądowi, nie walcz z nim, uważaj, aby nie uderzyć głową o kamień". Stanowimy zwariowaną rodzinkę, optymistycznie zakładamy, że będzie fajnie i spokojnie. Obawiamy się jednak, czy firmy zbyt mocno nie pompują uczestników adrenaliną, tworząc otoczkę ekstremalnej przygody. Na fotkach w folderach wciąż ten sam wodospad - ujęcia z różnych stron, ale to ten sam głaz. Reszta to małe szumy, nic nie znaczące zmarszczenia powierzchni... Nie będzie nudno?
Żegnamy się z naszymi dziewczynami. Spływ komeracyjny trwa 3-4 godziny. My, ze względu na ograniczoną sterownalność pontonu dajemy sobie 5-6 godzin. Powinniśmy zameldować się na mecie ok. godziny 17-18. Jeżeli będziemy o 19 to znaczy, że warunki były lekko trudniejsze. A gdy nie będzie nas do 20 - prosimy o ogłoszenie poszukiwań, wysłanie śmigłowców ratunkowych i dajemy zgodę na panikę. Ale nie wcześniej! Żonka zaopatrzona w te instrukcje zjeżdza focusem do Mlinic a my ruszamy spokojnym nurtem ku Jadranowi. Płyniemy w ciszy, sami na rzece. Woda jest cudowna, lekko chłodniejsza niż morze, czysta, zielona. Słuchamy śpiewu ptaków, ważki siadają nam na wiosłach... Sielanka.
Spotykamy towarzyszy, płyną na niebieskim, dmuchanym kajaczku. Z tego co pamietam to Węgrzy - mieli na aucie naklejkę H. Coś tam zagadują do nas, machamy rękami, pozdrawiamy. Nie skupiam się na słowach, przecież i tak tego poprzecznego języka nie rozumiem... Wioślarz przechodzi na angielski.
-" Hi, do you know the river?"
- "No, and you?"
Po krótkiej wymianie zdań stwierdzamy, że skoro już tu jesteśmy to płyniemy, możemy nawet razem, będzie przyjemniej. Niebezpiecznie miejsca zobaczymy wcześniej i odpowiednio do nich się... ustosunkujemy. Zresztą na pewno będzie widać jakąś ścieżkę na brzegu, miejsce biwakowe przy tej przenosce, może nawet znaki i tablice?
Płyniemy, szum wody... Węgier okazuje się być Czechem, porzucamy english, przechodzimy na polsko-czeski dialekt przygraniczny. Kupa śmiechu. Z obu stron... Postanawiamy zjeść brzoskwinie i kanapki, napić się wody. Rychło w czas, właśnie zza zakrętu dochodzi do nas narastające bulgotanie i szum. Zwalniamy, rzucamy kanapki, bierzemy wiosła w dłoń. Niegroźny wodospad, kamienie w nurcie, wymijamy je z łatwością, po niektórych prześlizgujemy się górą. Kilka fal ląduje w środku pontonu.
Przepinam pas z aparatem na piersi. Niby jest ALLWEATHER, ale po co ma się moczyć?
Po kilkudziesieciu minutach spokojnie dopływamy do jazu i większego wodospadu. I po co się było martwić? "Mamy" miejsce przenoski. Zatrzymujemy się, kąpiemy, robimy jaccuzi w kotłach wodospadu. Ale przyjemnie. Czas jednak nie czeka, pora ruszać dalej. Czech spoglądając na wodospad z kotłująca się wodą pyta zalotnie: "spływamy?" Dobry dowcip, naprawdę niezły... Sam niech spływa, jak chce... No, pośmialiśmy się, teraz pora ruszyć dalej. Czech jako pierwszy dzielnie spływa ślizgowym jazem do spokojnej zatoczki rzeki, zostawiając wodospad po prawej. Teraz my! Tak nam się to podoba, że wydzieramy jeszcze raz ponton na górę. Teraz spływa sam mój syn - ale zabawa. Czech podchwycił radosne igraszki i też wspina się na górę. Ponieważ zaczyna nam się spieszyć, machamy mu na pożegnanie, płyniemy wolniej, zresztą może nas dogoni.. Płyniemy spokojną wodą, nagle przed naszymi oczami odkrywa się widok jak z bajki - wodospad spadający z prawej strony do rzeki, omszałe głazy, brody wodorostów, chłodna mgiełka roztrzaskiwanej wody. Zatrzymamy się, zrobimy zdjęcia.
-"Synu łap się tej liny!"
Nagle stwierdzam, że to nie lina, lecz kabel energetyczny wchodzi do wody. Doświadczenie elektryka walnęło mnie w głowę:"Nie rusz !!!". Przeleciały mi dziwne myśli, porażenie, prąd, eeeee, przesada. Ktoś zawiązał mocny przewód do drzewa, aby stanowił pewną poręcz i uchwyt. Łapiemy się i wdrapujemy na oślizgłę kamienie. Przed nami grota, wchodzimy za strumień wody spadający z góry. Boże! Jak w filmach... ale cudownie! Bierzemy tusz. Ekstaza trwa. Żałuję, że moja żonka nie może tego przyżywać razem ze mną, no i córa.
Miłosz łapie mnie za rekę.
-"Tata, patrz!". Widzę przerażenie w jego oczach, odwracam się... O rany, ale kipiel! Nieźle ! Ale, ale, ...chyba nie damy tu rady przejść, bez kapoków, kasków. Więcej szczęścia jak rozumu. Stwierdzam, że to nasza wrażliwość na piękno przyrody kazała nam się zatrzymać tutaj. Co by było, gdybyśmy nie chwycili się tego drutu? Poszlibyśmy wprost na wodospad, bez szans na zatrzymanie. Zatrzymanie? Zaraz! Przecież tu za moment może płynać nasz "krtek" z Czech. Nie minął "okamżik", widzimy niebieską łódeczkę. Drzemy się ile sił w gardłach. STAĆ!!!! Przybijają pospiesznie do drugiego brzegu. Są przerażeni "gardzielą". Stoimy chwilę, zastanawiamy się co teraz robić. Dziwi mnie, że na rzece nie ma żadnych pontonów. No, ale one widocznie spłynęły już rano. Jakaś złota rybka z Cetiny spełnia życzenia - oto pojawia się wielki, żółty ponton. Skiper płynie jednak sam... Dostrzega nas i oczy wychodzą mu ze zdziwienia z orbit.
- "CO WY TU ROBICIE?"
- "Dober dan! Rafting na Cetinu"
Ludzie, wyście chyba postradali zmysły? Nie możecie przejść tego progu! Bardzo niebepiecznie ! You speak english? So, plase, don't go, please! Understend? DON'T GO !!!!!!!".
Ok, nie będziemy płynąć, przecież też widzimy jak ta woda kipi. Wrócimy sobie i obejdziemy bokiem.
Skiper nie może nam pomóc, musi płynąć po grupę, zapłacili przecież. W oddali niknie jego "don't gooooooo, pleaseeeeeeeee". Obserwujemy jak przepływa.
Zaparł się z przodu pontonu, za nim wolne ze 4 metry łódki. Wali wiosłem w rzekę, nie pozwalając obrócić się pontonowi. Rzeka rzuca go to na lewo, to na prawo, owija sie nagle wokół kamienia w nurcie, uderzenie wiosłem prostuje ponton. Podrzucenie w górę, fala przelewa się przez wiosłującego. Prycha wodą, wstrząsa głową. Nagle ponton uderza o skałę, woda wciska go pod głaz. Łódka się klinuje, burta unosi się wysoko w górę. Skiper spokojnie używając wiosła podnosi powoli dziób, łapie rękami skałę i przesuwa łódkę w nurt. Woda już złapała ponton i ściągnęła do spokojnej zatoczki. Ginie nam z oczu. Rany! Przecież tu mogliśmy się potopić! Ależ jestem nieodpowiedzialnym ojcem... Narażać syna na takie niebezpeiczeństwo... Robi mi się słabo, gorąco, przyrzekam sobie w duchu, że nigdy nie zrobię już tak nierozważnego kroku. Miała żona rację...
No dobra, ale nie czas na sentymenty i przemyślenia. Udało się zatrzymać, więc nie panikujmy, tylko wracamy na górę i ... Tylko JAK??? W górę rzeki nie powiosłujemy, nie ma szansy, zbyt silny prąd. Brzegiem? Ale jak, skoro stoimy w kanionie, nie wysokim co prawda, ale te 2-3 metrzy trzeba się wspiąć. Skały oślizgłe, ale na nogach mamy gumowe buty maresa. Gorzej z Czechami, są na bosaka.
Spływa kolejny samotny skiper, jego zdzwienie jest nie mniejsze niż pierwszego. Kategorycznie zabrania prób pokonania wodospadu. Opowiada jak 2 lata temu zginął tu jego kolega - skiper. Woda wciągnęła go pod głaz i utopił się. Nie mogli wyjąć ciała...
Rozwiązuje się worek z pontonami w górze rzeki. Zaczynają spływać jeden po drugim. Skiperzy próbują pomóc, ale poza radami nie są w stanie nic zrobić. Nie mogą przecież wziąć nas na pokład. Wszyscy twierdzą, że jesteśmy w poważnych tarapatach, pułapka, nie ma wyjścia! Podają różne rozwiązania - przewiosłować 10 m ku górze i wrócić na brzeg - nie dadzą rady. Spuścić same łódki wodospadem, wspiąć się przy użyciu liny na skały i przejść brzegiem. Przeprawić się na drugi brzeg i próbować przedostać sie po ogromnych głazach za wodospad. Wiążę na sobie linę (cud, że ją wziąłem). Drugi koniec rzucam Czechowi. Trzyma mocno. Miłosz trzymając się liny wchodzi w nurt, powoli przedostaje się na drugi brzeg. Teraz ja! Zaraz, a aparat? Nie mogę wejść do wody... Czech wiąże linę do drzewa, ja do pontonu, kładę pas z aparatem na dnie. Syn przeciąga łódkę na drugi brzeg, zakłada sobie pas na szyję. "Gdy grają działa, muzy milczą". Walczyliśmy poważnie o przetrwanie i nie zrobiliśmy od tej chwili ani jednego zdjęcia. Nie były ważne...
Wspinam się na skały, próbuję odnaleźć jakąś ścieżkę. Skały przypominają szwajcarski ser, pełno w nich dziur i wypłukanych jam. Muszę bardzo uważać. Plączę się kilkanaście minut i zrezygnowany wracam. Nie ma przejścia. Jestem podrapany kłujokrzewami. Synek na szczęście posłusznie siedzi w bezpiecznym miejscu i nie próbuje na własną rękę znaleźć rozwiązania. Teraz rusza Czech, dostał wskazówkę od kolejnego skipera, że nieco wyżej jest ścieżka, którą można próbować obejść wodospad. Znika na długie pół godziny. Zaczynamy się niepokoić, może spadł, albo potrzebuje pomocy? Wraca uśmiechnięty, jest przejście, ale potrzeba kawałka liny. Odwiązujemy ją od mojego pontonu i ruszamy gęsiego w krzaki.
Po chwili jesteśmy poniżej wodospadu, ale na zboczu z pionową ścianką o wysokości ok. 3 metrów. Po to potrzebna lina, trzeba po niej spuścić się na dół. Zabraniamy kategorycznie naszym latoroślom skakania do wody. Chętnie by to uczynili, bo raczej jest głęboko. Woda przezroczysta i widać, że nic w niej nie ma. Powoli nasza trójka zjeżdza do wody, spokojnym nurtrm dopływamy do głazów na brzegu. Dzielny Czech wraca na górę. Spuści rzeką nasze łóki, ja je złapię pod wodospadem. Stojąc w wodzie widzę, jak rzuca niebieski kajak. Mija chwila, kajak niknie mi z oczu. Zaraz powinien wypłynąć... Czech rzuca lisiczankę. Widzę jak woda mieli pontonik, ten jednak jak korek wypływa na powierzchnię, jest mały i okrągły, obija się o kamienie i spływa do moich stóp. Łapię go i wiążę linę. Gdzie ta cholerna łódka z Gumotexu?
Czyżby poszła pod kamienie i po niej? Czekam niecierpliwie, po chwili jest ! Łapię i ją, wiążę razem. Czekam na Czecha, aby do nas dołączył. Sprawdzam łódki. U nas brakuje materaca, poduszek, pompka ma zerwany przewód, nie ma liny z butelką z piciem. U Czecha straty podobne, cośtam rozerwane, poduszka pęknięta.
Po chwili jesteśmy w komplecie. Przygotowujemy łodzie. Odkrywam, że woda zabrała nam korki. Zawory mamy co prawda "bezpieczne", aby powietrze wyszło z komór trzeba zawory odpowiednio nacisnąć. Niemniej bez korków mogą być mało szczelne. Wylewamy wodę, wsiadamy i kontynujemy spływ. Dowiadujemy się, że zbyt wcześnie wróciliśmy na rzekę. Bezpośrenio po jazie, a trzeba było obejść jeszcze ten niebezpieczny wodospad brzegiem ok 300 m. Dopływamy do miejsca, gdzie schodzą raftingowcy. Zajmują miejsca w pontonach. Zauważam, że jeden z organizatorów cały czas kręci kamerą film - kręci nas! Będzie miał niezłą reklamę: "Nie chcecie kupić u nas spływu? Skończycie jak zjednczone siły polsko- czeskie". Pytamy o dalszy odcinek rzeki. Konkretny skiper opisuje po angielsku całą trasę. "Przeszliście od Slime kilka kaskad poza klasowych, małych, spokojnych, potem dwa wodospady klasy 2 i jeden 4. Taką łódeczką! Podziwiam! Ten za wami był najgorszy - klasa 6! Płyniemy tu sami. Niebezpiecznie! Za kilometr jest wodospad klasy 4, potem trzy 3, i do końca same 1. Trzymajcie się mnie, podążajcie za moim pontonem a powiem wam dokładnie jak należy przepłynąć". Bardzo dziękujemy i ruszamy. Czech szybko kajakiem, my wolniej. Nie nadążamy za dużą jednostką. Wymija nas kolejny skiper z załogą. Kategorycznie żąda, abyśmy wrócili na brzeg i nie płynęli dalej. "Nie z takim małym dzieckiem!" Wracam, coś sobie w końcu obiecałem pod wodospadem. Wychodzimy na brzeg. Wg wskazówek mamy przenieść ponton do drogi, potem drogą ok. kilometr do opuszczonego domu i dopiero dotrzeć do rzeki. Wykonujemy polecenia bez szemrania. Jest ciężko. Bardzo trudno ciągnać ponton w górę po głazach ku drodze. A ta wije się wysokim brzegiem. Mijamy kolejkę raftingowców schodzących ku pontonom. Drę lisiczankę, zasycha mi w gardle. To niemieccy turyści, ale mają ubaw. Nazwa łodki na burcie pisana cyrylicą, ciekawi nie, czy kojarzą naszą nację? Niektórzy pomagają podciągaąac ponton ku górze, odczepiając krzaki, inni stoją biernie... Nie płacili za pocenie się...
Dochodzimy do drogi. Ładuję ponton na głowę, nie mogę obarczyć synka ciężarem. Niesie dzielnie wiosła. Mi kręgosłup skurcza się o kilka centymetrów, czuję wręcz jak ciężar łódki przygniata mnie do ziemi... PIĆ! Nie ma...
Dochodzimy do rozwalonego domu. Teraz ku rzece. Nie ma drogi, ścieżki nawet. Przedzieramy się przez zarośla. Przypominam sobie o aparacie -próbuję robić zdjęcia. Jest zalany, wyświetlacz nie działa, ale słyszę, że zdjęcia chyba robi. Osiągamy nurt Cetiny, teraz będzie łatwiej. Mamy chyba wszystkie wodospady trudne za sobą. Zostały jakieś jedynki i jedna 3. Płyniemy powoli. Z lewej widzimy źródełko wody. Chciwie pijemy... Ależ smak! Zimna, krystaliczna woda...
Patrzę na zegarek. Jest 19:30. Wg umowy za 30 minut żona rozpoczyna raban. Boże, oby nie! Przecież dopłyniemy... Ale będzie wstyd ! Sądzę, że jesteśmy już chyba znani na rzece, tylu spotkaliśmy skiperów, znajdą polskie auto na parkingu, może zagadają do żony. Wyjaśnią. A Czech? Gdzie on jest? Przepłynął? Też powinien poinformować, jak się domyśli. W rozmowie wspomniałem chyba, jakie mam auto. Płyniemy. Aby przyspieszyć nieco odwracam się tyłem i wiosłuję na dwie ręce. Syn podaje mi kurs, "bardziej w prawo, dobrze, tak tata trzymaj". Nie odwracam się, szkoda czasu.
zwracam uwagę, zę przednia kora zaczyna być mocno "lelawa" - uchodzi z niej powietrze, to przez te zgubione korki. Nie mamy już sprawnej pompki, zatrzymujemy się, dmucham ustami w ogromny zawór. Komora sztywnije, ja flaczeję ze zmęczenia...
Płyniemy dalej, nagle syn raportuje, że przy brzegu stoi ponton. Nurt rzeki przyspiesza. Łapię się gałęzi drzewa. Pytam skipera, czy bezpiecznie? Nie bardzo... To ostatnia 3, ale zdradliwa. Trzeba pójść lewą stroną przy głazie, bo prawa odnoga kończy się skałą, woda przepływa pod nią... No nieźle. Chyba zrezygnuję, tu da się przejść brzegiem. Nagle skiper woła na nas, abyśmy podpłynęli do niego. Ruszam, w momencie, gdy jestem na środku nurtu czuję, że nie ma szansy, abym do niego dotarł. Walę wiosłami w wodę i stoję w nurcie, nie posuwam się ani o centymetr. Szybciej nie dam rady... Słabnę, zaczynam czuć strach, o syna, czy on się nie boi, nic nie mówię, walczę uparcie. Dochodzę do wniosku, że zaraz coś się wydarzy. Nie rzucą nam z pontonu liny bo nie mają. Przeraźliwie powoli i spokojnie mówię synkowi, aby się złapał mocowań w pontonie, zszedł na dno i się zaparł. Musimy spóbować. Słabym uderzeniem odrwacam ponton dziobem ku wodospadowi, nie mam siły, poddaję się prądowi. Wiosła zanurzam w wodę i tylko steruję. Znosi nas coraz mocniej na prawą stronę. Słyszę ryk skipera z tyłu "LEEEEEEEEEEEEFT". Uderzam wiosłem i mijam głaz centymetry po ...lewej stronie. Udało się. Fala wlewa się do środka. Miłosz leci na mnie, uderza w moje kolana. 2 sekundy później stoimy na spokojnej wodzie. To już wszystko. Żyjemy. Jak pięknie. Puszczam wszystko i dryfujemy chwilę łapiąc oddech. Zagaduję do Miłosza, fajnie było, co? Uśmiech na jego buzi i zacisnięte kurczowo ręce na linie mówią mi wszystko... "Możesz puścić..."
Dopływamy o 20:30. W konobie ruch. Tyle osad wyszło mokrych z pontonów, pora się posilić. Zapach smażonych ryb, młodej jagnięciny z rożna rozsadza nam nozdrza. Jest nasza żona i mama! Z brzegu macha córeczka! Cieszą się, my też. Czekam na op... i pranie sumienia. Nic z tych rzeczy. "Dobrze, że jesteście".
-"Bożka, wiesz, bo..."
- "Wiem, Czech mi mówił... Chodźcie się wysuszyć"
Wrzucam buty maresa z oderwanymi podeszwami do kosza, wypuszczam powietrze z lisiczanki, "WE DID IT!!!, YES!!!".
W przyszłym roku jedziemy na spływ Cetiną ze znajomymi, profesjonalnymi i życzliwymi skiperami, zapewniliśmy ich o tym...
HVALA LIEPA!