30.05.2010 r.
Dzień drugi w założeniach miał być dniem zwiedzania Puli. Zatem... zwiedziliśmy Pulę. No... Pula jak to Pula... Hmmm... co by tu jeszcze o niej napisać???
Amfiteatr... hmmm... no cóż, wejść można, tyle że 40 kun za tą przyjemność to jednak ciut za dużo, prawda? I to by było na tyle... Aha, na dodatek padał deszcz... no future...
Amfiteatr w Puli
Rozczarowani Pulą wracamy do Porecu. Obiad. Kawa. Czas wolny.
Państwo "W" idą się poszwendać po Starówce Porecu, a ja żeby odreagować przedpołudnie porywam moją A (pomimo jej wyjątkowej chęci na drzemkę) na romantyczną przejażdżkę. Jak się dla niej wkrótce okaże, przejażdżkę naszpikowaną niespodziankami...
Jako pierwszą niespodziankę planuję Hum - wg przewodnika Hum jest najmniejszym miastem na świecie.
Ania dzielnie nawiguje i na dobrą sprawę obyłbym się bez niej, ale... właśnie!, jest to małe ALE! Lubię mieć tą moją Anię włączoną, bo niedoskonałość jej map niekiedy pozwala mi zwiedzić coś dodatkowo (bonus od losu). I tak właśnie jest tym razem. Ale po kolei. Mijamy Motovun:
i przed Buzetem Ania każe skręcić mi w prawo; zdziwiony oczywiście skręcam i główkuję, co tym razem moja dzielna nawigacja mi pokaże? Może znowu coś ślicznego?
I nie zawiodłem się - pokazała śliczne serpentyny, przepiękne widoki, dzicz i (po zjeździe z i tak podrzędnej drogi na jeszcze podrzędniejszą) pokazała mi koniec asfaltu, a następnie koniec żwirówki zakończony jednym domkiem zbudowanym w całkowitym odizolowaniu od świata cywilizowanego. Przyznam, że tym razem się zdziwiłem, ale jeszcze bardziej zdziwił się gospodarz tegoż domostwa, zwłaszcza gdy powiedziałem mu, że chcę jechać do Humu. Wybałuszył na mnie oczy jak na kosmitę i zaczął kreślić w powietrzu jakieś skomplikowane runy. Przyjąłem, że to pomimo pozorów nie są wcale żadne magiczne sztuczki, a jedynie precyzyjnie wykreślony schemat drogi na Hum i podziękowawszy zawróciłem (zawrotka na 3 razy) w kierunku cywilizacji, a dokładniej w kierunku głównej drogi i Buzetu.
No cóż, nie pierwszy to już raz słuchając Ani zwiedziłem chorwackie podwórko. I naprawdę wcale mnie to nie zasmuciło.
Jedziemy dalej; po ok. kilkudziesięciu kręćkach kierownicą i przebyciu właściwej już tym razem liczby kilometrów docieramy do Humu.
Na parkingu pomiędzy miasteczkiem, a cmentarzem większość zaparkowanych samochodów ma polskie rejestracje. Wchodzimy przez bramę do miasta i oczom naszym ukazuje się... właśnie, co ukazuje się naszym oczom? Mikroskopijny majestat? Miejska idylla? Nostalgia i zapomnienie? Coś w tą nutę właśnie. No bo na pewno nie gwar miejski. Trudno byłoby nawet fizycznie spowodować gwar na miniaturowym placyku otoczonym kilkoma domkami i jednym kościołem. Domkami zbudowanymi na dodatek w kombinacji "z górki i pod górkę"... Co by nie mówić, ani moje opisy, ani fotografie i tak nie oddadzą klimatu maciupeńkiego Humu. Jego urok jest bezdyskusyjny.
Choć dla porządku dodam, że moja lepsza połowa przechadzając się w tę i we w tę po tych dwóch na krzyż, krzywych i prawie bezludnych uliczkach wspominała coś o bliskim zachodzie słońca i miasteczku Salem...
Dość słów, kilka fotografii Humu i jego bezpośredniego sąsiedztwa zamieszczam poniżej:
Po dość długim czasie zwiedzania (dość długim jak na rozmiary Humu) wracamy z powrotem. Dość długim, bo obrazowo mówiąc w Humie spędziliśmy o wiele więcej zdrowasiek niż domów jest tam wybudowanych.
Wracając zamierzam odwiedzić Roc, lecz pora zaczyna być wieczorowa i zmęczona żonka noskiem kręci. Kalkuluję w głowie co począć?, jak by tu być i nie być równocześnie, co by i wilk syty i owca... Dojeżdżając do zjazdu na Roc postanawiam jednak sobie go odpuścić, bo po pierwsze, nie chcę drażnić żony, a po drugie czym po Humie mógłbym się jeszcze dzisiaj zaskoczyć?
Postanowione, mijam zjazd i butuję turbo-diesla żeby jak najszybciej uciec i jak najdalej odjechać, i żeby nie pokusiło mnie zawrócić. Ale w rzeczywistości dłużej opisuję całą sytuację, niż tego uciekania było, bo oto kątem oka zauważam drugi zjazd na Roc i... tym razem instynkt wziął nad mną przewagę; odbijam bez zwalniania w prawo-skos i wjeżdżam pod górę do miasteczka. Spoglądam na żonkę wzrokiem mówiącym "widzisz, los tak chciał..." Podjeżdżamy pod miasteczko; jako że zaczyna zmierzchać postanawiam na Roc jedynie rzucić okiem i pędzić dalej (bo jak już pisałem, chciałem zapewnić żonie kilka niespodzianek, a kilka to co najmniej trzy).
Dojeżdżam do bramy miasta i wypatruję miejsca parkingowego... Nie znajduję takowego, lecz... nie widząc również nigdzie znaku zakazu wjazdu przejeżdżam przez bramę miejską i kręcąc radośnie kierownicą postanawiam "zwiedzić" Roc bez wysiadania z auta. Nie pamiętam czy było tam ładnie, czy ciekawie, za to wiem że ciasno było: zawijasy, zjazdy, podjazdy, przejazdy przez zakamarki "na lusterka"...
Wracamy.
Autko pyrka radośnie w kierunku Porecu, żonka uśmiechnięta, na horyzoncie Motovun...
Coraz bliżej Motovun...
Już całkiem blisko...
No jakże bym mógł odpuścić sobie fajne miasteczko na fajnej góreczce z fajnymi zapewne zaułkami??? Zrezygnować z niespodzianki nr 3!?
Niedoczekanie!
Moja żona patrzy na mnie ze zgrozą; nie dość, że już prawie ciemno, nie dość, że ona zmęczona, nie dość że Ania któryś już raz prawie krzyczy w bezsilnej wściekłości: "Zboczyłeś z trasy! Zawróć gdy tylko pojawi się taka możliwość!!!", a ja jakby nigdy nic redukcja i wioooo pod górę : ) Wysiadamy, podchodzimy pod górę (ja błagam, żona z oporami daje się ubłagać), żartujemy (hmm... ja żartuję), fotografujemy, zwiedzamy...
Motovun
Oczywiście po powrocie do auta żonka nie kryje radości z faktu, że udało mi się ją zmobbingować. Widzę, iż pomimo zmęczenia buzia jej się cieszy i jest zadowolona, że dała radę cały dzień spędzić na zwiedzaniu. Żeby nie wpędzać jej w niepotrzebny stres, zapewniam ją, że to była już ostatnia niespodzianka i może się odprężyć.
Grubo po 22.00 wracamy zgodnie i pogodnie do Porecu.
Ok. północy za oknem widać ulewy i słychać burzę. Co nas czeka jutro? Wakacje pełną gębą?? Hmm....
c.d.n.