3.1. Mostar
Nie zapowiadało się, ale ten dzień był długi.
Zrywamy się jeszcze po ciemku. No wiem, że tam to nietrudne, ale jednak.
Tankowanie w Makarskiej i pierwsza podróż Jadranką. Jeszcze ostrożnie, nawet chyba
zbyt ostrożnie, no ale droga kreta, widoki rozpraszają, opowiadam o mijanych miejscowościach.
Za dużo tego dobrego naraz. Na wysokości Drvenika rzucamy okiem na Sucuraj na Hvarze.
Jak ci mówiłem znajomi tam byli niedawno.
Dalej tak jak powinno być: Ploce, Rogotin, Komin. Cały czas brzegiem Neretwy.
Przepiękna okolica. Dobrze, że tam wróciliśmy jeszcze. Dzięki temu mogliśmy obejrzeć ją
też z innej strony. Na chwilę, do rozwidlenia w Opuzen, żegnamy się z Neretwą, ale później
wszystko wraca na swoje miejsce.
Przed granicą w Metkovic szykuję sobie paszporty, zielona karta, szeroki uśmiech.
Podjeżdżam, a ten łach, słuchaj, najzwyczajniej w świecie mnie olał!
Odwrócił sie tyłem i nawet nie wiedziałem, jechać nie jechać? Pojechałem.
Ta dolina Neretwy to słuchaj - miodzio. Widoczki. Góry.
Počitelj
Tu, na podstawie opisu Maslinki, zaplanowałem pierwszy przystanek.
Warto. Mimo upału drapiemy się z Kaśką na szczyt wzgórza i ładujemy na wieże.
Trochę jedzie, ale widok na rzekę i dolinę wart poświęcenia.
Jak zwykle, nie mam miejscowych pieniędzy, ale okazuje się, że oni i kuny i euro.
Kupujemy suszone figi i ruszamy dalej. Szybko docieramy do płaskowyżu, na którym
położony jest Mostar. Widoczne dookoła góry są jakieś inne. Takie surowsze.
A może nam się zdawało?
No nic.
Mostar. Przejeżdżamy przez most i kierujemy się, zgodnie z tablicami,
na starówkę. Oczywiście trafiam, jakby tu powiedzieć, w pobliżu... To znaczy,
znajduję parking, ale starówki ani widu, ani słychu.
"Bridge?" Parkingowy pokazuje kierunek.
W porządku. Jakiś meczet. Jakaś wycieczka. Plan starówki. Wychodzi, że idziemy w drugą stronę.
To znaczy, niby dobrze, ale meczetów to my w Turcji się naoglądaliśmy.
Trochę upiornie wyglądają te postrzelane domy. Chociaż, kiedyś na Żoliborzu takich
śladów po kulach też było sporo. Ot, kolejna lekcja historii dla Kaśki. No pewnie, że dla nas też.
Zawracamy i trafiamy już na dobrą ulicę. Są stragany, znaczy będzie most. I jest.
Robi wrażenie. Żałowałem, że nie możemy obejrzeć go wieczorem. Po ciemku.
No nic. Runda po okolicach mostu, trochę prezentów (miało być taniej niż w Chorwacji,
no i chyba było). Trochę się jeszcze pokręciliśmy i czas ruszać dalej.
Blagaj
Trochę się musiałem wstrzelić w ten ruch co się zrobił, ale zaraz skręciłem na Blagaj
i, w zasadzie, znów było pusto. Dalej tak jak w opisie: kilka wież kościółków, wieś, cmentarz,
budka z pamiątkami, parking. Tyle, że tam droga ostro w dół. Znaczy się - trzeba będzie dygać z powrotem.
To może kiedy indziej. Walę w dół, pod same restauracje. Udało się.
Jakieś znajome te widoczki. Ja to znałem z relacji Maslinki, a dziewczyny, wydawało im się,
z jakiejś relacji Makłowicza. No, ale na razie starczy. Czas na obiadek.
Knajpa na wodzie. Mówię ci, szemrze, płynie z lewej, z prawej, jakieś młyńskie koła,
trawa w takich soczystych kolorach, ichnie wróble, rybki. Sielanka.
Kelner podaje karty i, słuchaj, schyla się i sru, wodę w szklance prosto z rzeki mi podał.
Musiałem mieć głupią minę, bo się zaczął śmiać, ale wiesz, zapomniałem, że to źródło.
Dobra była. Zimna. Dolewki już sobie sam robiłem.
Dobra, jak szaleć, to szaleć - bierzemy "talerz ryb na dwie osoby". Kaśka konserwatywnie.
Cisza. Na razie jesteśmy sami. Kręcę się trochę po restauracji robiąc zdjęcia.
Jak przychodzi wycieczka Niemców, to sam mam taki ubaw, jaki mieli ze mnie - woda z rzeki.
Przynoszą jedzenie. Pięć ryb jak nasze pstrągi. Każda inaczej przyrządzona.
Bożena mięknie po pierwszej. Ja, w połowie drugiej. Patrzymy w te martwe ślepia.
Zmęczyliśmy. Kaśka też coś marudzi o wielkości porcji.
Dobra. Kawa. Rachunek. Lecimy obejrzeć Domek Derwiszów i okolicę. Trochę się zrobiło późno,
a ja mam jeszcze kilka rzeczy w planach. Rany, jak ja bym miał po tym obiedzie deptać pod górkę!
Jeszcze kilka komentarzy -
gdzie ten Makłowicz mógł to kręcić? Chyba jednak nie tu.
I lecimy.
Medjugorie
W Żytomislici przejeżdżamy Neretwę i wjeżdżamy w górki.
Słuchaj, to był hardcore. Jadranka przy tym to autostrada. Ciągle w górę, żadnych barierek,
nad nami widać ciężarówkę. Jakby tak się omskła, to po nas, a jakbym tak ja się omsknął...?
No nic, widok na dolinę prima - jeżeli to jest mój ostatnio widok w życiu to nie mam czego żałować.
Rzeka robi się wąziutka, za to widzimy coraz dalej i dalej.
Na szczycie robi się płasko. Trochę się boję, że zabłądziłem, ale jadę dalej.
Nawet jakby co, to mam zakaz zawracania. Dziewczyny nie zjadą. Na szczęście, po Krusewie,
pojawia się Medjugorie. Drogowskazy kierują mnie na Sanktuarium.
Fajnie, miało być odświętnie, a ja trafiłem na Stadion Dziesięciolecia.
Zaparkować nie ma gdzie, tłumy Polaków, stragany, knajpki.
Jeżdżę w kółko i, coraz bardziej, chcę uciekać. Na szczęście, przejeżdżając przed kościołem,
trafiam na duży parking, znajdujący się za nim. Wracamy pod kościół.
Koncentruję się na zrobieniu kilku zdjęć. Dziewczyny idą do Św. Jakuba (podobno już go zamknęli).
Jakoś nie udziela mi się atmosfera tego miejsca.
Przechodzimy koło straganów, zapalamy kilka świeczek pod figurą Chrystusa.
Uciekamy.
I tyle. Pozostało wspomnienie buteleczek z głową Matki Boskiej i śliniaczka z główką Jezusa.
Gadam? No co ty. Przecież bym tego nie wymyślił!
Kravica. Dobra. Jedziemy spłukać negatywne wrażenia w „Vodopadach Kravica”.
Dziewczyny jeszcze nie wiedziały co je czeka.
Gorzej, bo ja też nie wiedziałem.
Mapa? No pewnie, że nie miałem. A ta cała Automapa to pokazała mi trójkącik na białym tle.
Wiesz, taka zabawa w zgadywanki: zgadnij, gdzie jesteś.
No, ale, póki co, walę na ślepo, teoretycznie tam, gdzie powinienem.
Nawet by się zgadzał. Wjeżdżam do jakiejś wsi, mijam mostek, powinna być tablica.
No i jest. Co prawda miały być Vodopady, a jest Kupalnica, no ale to przecież to prawie samo.
No, jak nie to samo. Woda, to woda. Jest "kupalnica", będzie "vodopad".
No i jest. Dzieci się kąpią, Ledwo się mieścimy na mostku i, od razu, ostro w górę.
Nadrabiam miną, ale, to muszę dziewczynom przyznać, asfalt się skończył, a my, ledwo, ledwo,
mijamy się z kozami. No i dobrze. Na wstecznym nie zjadę, a zawrócić nie ma jak. Zresztą,
dziewczyny mi nie dały. Coś tam pod nosem o mordercach mruczały.
A może się przesłyszałem? Jedziemy. Wreszcie szczyt. Wraca asfalt. Pojawia się jakaś wiocha,no i, kłopot.
Na środku jedynej drogi stoi kopara i, kopiąc dół. ładuje ziemię na stojącą obok ciężarówę.
Człowieku, żebyś zobaczył ich miny. Na nasz widok gruzawik odsunął się trochę na bok,
a my, wpychając się między nich krzyczymy:
"VODOPADY?". Prosto, kiwają rękami i głowami,
bo hałas jak skurczybyk. Znaczy się - dobrze. Zresztą zaraz za wsią, przy rozwidleniu,
znajdujemy drogowskaz. Co prawda musimy zjechać z asfaltu, ale do takich szutrów to już się przyzwyczailiśmy.
Na chwilę. Szuter urywa się na wprost w jakichś krzaczorach nad urwiskiem, a ja daję ostro w prawo,
na mocno koleinowatą ścieżkę w dół. Zakosy biorę na dwa razy. Zawrócić nie da rady.
Muszę walić do końca. No i jest. Nawet jakaś ogrodzona łączka, kilka tutejszych samochodów,
a dalej mała polanka, stara reno czwórka, motorower i koniec. Krzaczory.
Wysiadamy. Mimo klimy koszulę mam całą mokrą. Dobrze, że jest gdzie zawrócić.
- No co chcecie? Słychać wodę? Słychać. Znaczy się, wodospad blisko.
No to idziemy ścieżką, bo droga się skończyła, i przechodzimy komuś przez chałupę.
To znaczy pusta była i zrujnowana, no ale jednak chałupa. Wodospady coraz bliżej,
co poznajemy po odgłosach wody i coraz większej ilości papieru toaletowego w krzakach.
Czyli, jak to mówią, dojechaliśmy, dokładnie, OD DUPY strony.
Wodospady fajne. Woda zimna.
W sumie sporo osób, a po na drugim zboczu widać całkiem porządny parking i dość cywilizowaną drogę.
Gorąco. Do domu daleko. Skończyła mi się karta w aparacie.
Starczy. Niby wiemy gdzie jesteśmy, ale jednak, musimy znaleźć jakąś cywilizację i wrócić.
Wracamy do rozwidlenia z drogowskazem. Pod górkę było tak samo fajnie, jak z górki.
Chociaż może nawet fajniej, bo zacząłem odczuwać jakieś takie braki w elastyczności silnika.
Trochę tutejsze paliwo dawało znać o sobie. Ale o tym to kiedy indziej.
Kaśka, za pomocą jakichś map, które zahaczały o Bośnię, próbowała nas wyprowadzić w stronę granicy.
To znaczy, w stronę granicy to my niby jechaliśmy, tyle, że nie do końca byliśmy pewni - której?
W końcu wyjechaliśmy gdzieś pomiędzy Caplijną a Trebizat. Potem podłączyliśmy się pod dwie polskie taryfy.
No, taryfy. Taksówki nie widziałeś? Taka z kogutem, napis Taxi. Z Warszawy byli.
A skąd mogę wiedzieć? Może na wczasach? Daj mi spokój. Grunt, że przekroczyłem granicę.
Gdzie? Nie wiem. Może w Prut? Może Vid? Myślisz, że to był wtedy problem?
Problemy to ja miałem jeszcze przed sobą. No bo, zamiast przejechać tę granicę i, spokojnie,
wrócić do Makarskiej, poniosło nas w drugą stronę. No, tak nam wyszło, że będzie szybciej.
No i znów wróciliśmy w góry. Teraz to już było cywilizowanie: Nova Sela, Pojezerie, dwa Prologi.
Niby dojechaliśmy do autostrady, niby widoki ładne - całą Bośnię mieliśmy u stóp, ale już trochę
mieliśmy dość tego "u stóp". No a potem już "po bożemu", Sestanovac, zjazd do Breli, Brela.
Tak się potem zastanawiałem: zadupie, krzaki, szutry. Nawet nie wiem, czy miałem zasięg,
a jakby co, to gdzie ja mogę zadzwonić i co ja powiem. Heeeelp?
No nic. Wszystko dobre ... Samochodzik się sprawdził. Jedynie pod koniec podróży, nagle,
z dmuchawki cóś zaczęło lecieć. Jakby para czy dym? Jak wyłączałem klimę - przestawało,
to i wyłączyłem. Później, na drugi dzień, jak włączyłem, to okazało się, że mu przeszło.
Znaczy - naprawił się. Chwała mu.
Zgadnij co mi dziewczyny powiedziały, jak im zaproponowałem wjazd na Sv. Jurę?
A jeszcze zacytowałem "wjazd mrożący w żyłach krew ...".
Z tego punktu, niestety, musiałem zrezygnować.
Pocitelj
Mostar
Blagaj
Medjugorie
Kravica