Witam. Od kilku dni jestem w Chorwacji i chciałbym się podzielić moimi wrażeniami. Będę je wrzucał w odcinkach. Pewnie jutro podam linka do galerii
PROLOG
Wyjazd do Chorwacji wykluł mi się w głowie jakieś dwa lata temu. "Winowajcą" było forum
Zaczęło się żmudne czytanie, aktualizowanie i analiza.
A właściwie nie bardzo się zaczęło, bo żona stwierdziła, że bez klimy "nie da rady". Właściwie miała rację. Passat miał liczne zalety, ale klimy nie miał, a nie warto było podnosić jego wartości i kombinować z instalacją. I w ten sposób chęć wyjazdu stała się na dłuższy czas nieszkodliwym hobby. Miesiące upływały sobie w miesięcznym tempie. Aż wreszcie w tym roku postanowiliśmy sprzedać Passata i kupić coś z klimą. Specjalnie pod wyjazd "na Chorwację". Kolega, który z powodu ojcostwa musiał kupić większy samochód, sprzedawał swoją ukochaną i wypieszczoną Ibizę, i to diesla. Żona nie była początkowo przekonana, bo to mały samochód, a diesel kojarzył jej się z czymś mulastym. Pierwsza testowa jazda zmieniła to przekonanie o 180 stopni.
Przygotowania do wyjazdu ruszyły z kopyta.
Na 100% wiedzieliśmy, że jedziemy we wrześniu. Nie zależało nam na tłumach. Początkowo skłanialiśmy się ku Orebiczowi i okolicom, ale ostatecznie stanęło na Marusici z warunkowym zobaczeniem Ruskamen i Baska Voda. Tak na wszelki wypadek. W Marusici "na oku" mieliśmy Willę PIM i ANA, a Ruskamen Willę MIRA.
Planowany termin wyjazdu 29 sierpnia. Pobyt... jakieś dwa/trzy tygodnie.
Najpierw sypnął się termin wyjazdu. Moja bratanica znienacka oznajmiła, że akurat w tym dniu bierze ślub, a wujek i ciocia są zaproszeni na weselisko. Co było robić? Początkowo chcieliśmy pojechać na ślub, posiedzieć chwilkę na weselu i w niedzielę 30 sierpnia jechać. Ale... powoli doszliśmy do wniosku, że przecież nikomu się nie spieszy. Jedziemy w ciemno. Nic nas nie goni, a wesele fajna sprawa i wybawić się można. Ostatecznie postanawiamy dać sobie w kość na weselu, a wyjechać 31 sierpnia bladym świtem.
31 sierpnia, blady świt.
Blady świt czyli godzina 3 rano. Wstajemy ospale. Powoli tempo wzrasta, ale bez rozpusty, bo przecież mamy URLOP !!! Powoli kończymy pakowanie, a ja z przerażeniem oglądam zapasy, które ładuje moja ślubna. Nawet wtrącam uwagę (nieśmiało), że jak celnik zerknie w bagaż... to strach się bać. Dowiedziałem się, że trzeba było mówić wcześniej. No trudno. Filozoficznie powiedziałem sobie "kiszmet". O godzinie 5.30 trzaskamy drzwiczkami naszej "czarnej strzałki" i jedziemy. Trasa prowadzi przez Barwinek, Slovenskie Nowe Mesto, Miszkolc. Dlaczego taka trasa? Mieszkając w Tarnowie teoretycznie łatwiej mi było jechać np. przez Konieczną, albo Chyżne i dalej przez Słowację i "route 86". Ale jakoś bardziej do mnie przemawiała trasa węgierska. Jak dla mnie była prostsza, a i opinie forumowiczów też miały w tym swój solidny udział. Wybrałem Barwinek zamiast Koniecznej z prostego powodu. Droga z Tarnowa przez Gorlice i Konieczną jest gorszej jakości, a z analizy wyszło mi, że nadkładając ~50 km czasowo jestem podobnie. Czyli po co narażać obciążoną Ibizę?
Jedziemy. Zgodnie z forumową zasadą, że w momencie zamknięcia drzwi jesteśmy na urlopie postanawiamy się nie spieszyć, czyli... jedziemy zgodnie z przepisami. Ten eksperyment może być ciekawy. Droga mija sprawnie. Jest rano, więc aż do Krosna nie napotykamy problemów. Samo Krosno to już trochę stania, ale w końcu ludzie jadą do pracy. Skręcamy na Duklę, potem przekraczamy granicę w Barwinku. Kilka lat temu, jeżdżąc nad Wielką Domasę przechodziliśmy rutynowe kontrole, a teraz... jakieś smętne resztki po dumnej granicy.
Jazda przez Słowację nie należy do zajmujących. Znajome cerkwie w Swidniku i Stropkovie. Celowo omijamy bardziej uczęszczaną drogę przez Presov i Koszyce. Nadkładamy drogi, ale mam wrażenie, że czasowo wyjdziemy na jedno, a mniejszy ruch na drodze, to mniejsze zmęczenie. Zmęczenie zajmowało niebanalną część planowania. Nie zależało nam na jednorazowym, forsownym przelocie. Czyli trzeba gdzieś zanocować. Lektura forum dała dwa warianty. Pierwszy to Letenyje i Radics Panzio, drugie Karlowacz. Spanie w Karlowaczu miało sporo zalet, ale odległość wydawał a się zbyt wielka, jak dla mnie. Dotychczasowe moje doświadczenie sprowadzało się do jazdy nad morze i nie byłem po tych ~700 km zbyt wypoczęty. Co prawda znajomi twierdzili, że jazda autostradą to zupełnie inna bajka, ale dodatkowe 200 km to jednak swoje robi.
Węgry. Bez historii. Tankuję, kupuję winietę. Nie mam specjalnych problemów z dogadaniem się, bo sympatyczna pani kasjerka zna angielski. Dystans 258 kilometrów przejechałem na 12 litrach diesla. Kierujemy się na Miszkolc. Interesująco wyglądają białe pobocza. Ciekawe czy deszcze wypłukują im ten żwirek, którym są wysypane? Po drodze mijamy miejsce zderzenia. Widok słabo przyjemny. Samochód w rowie, karetka na kogutach, policja... Ktoś się spieszył? Góry Bukowe wyglądają fajnie. Co i rusz jakaś winiarnia zapraszająca na degustację tokaja.
Zaczyna się droga szybkiego ruchu. Strzałka rusza z kopyta. A kopyto ma dosyć obciążone. Klima, lodówka, Hołek, sporo bagażu. Wpadamy na autostradę. Jadę... jadę... jadę... równo... Zaczyna mnie ziewać. Szybki Tiger i można jechać. Zbliżamy się do Budapesztu. Zwiększam czujność, bo i ruch większy, i trzeba rozglądać się za M0. Jest zjazd na M0. Hołek całkiem zgłupiał i koniecznie chciał, żeby jechać prosto. Trochę się zagapiłem i "przestrzeliłem" pierwszy skręt. Ale za chwilę był następny. Skoro to obwodnica, to jest okrągła, a skoro okrągła, to i tak wjadę na M7. Do Balatonu jedziemy dynamicznie, ale w dużym towarzystwie. Za Siofokiem widzę coraz większe luzy na drodze. Ostatnie kilkadziesiąt kilometrów przed granicą jadę praktycznie sam. Szybka narada czy śpimy na Węgrzech czy jedziemy dalej. Sprawę rozstrzyga zegarek. Jest godzina 14 z hakiem. Kto normalny o tej porze szuka noclegu? W dodatku nie jestem w ogóle zmęczony. Jednak jazda autostradą ma swoje zalety. Wreszcie granica. Rozjazd na stare i nowe przejście. Nie mam żadnego interesu na starym przejściu, więc jadę prosto. Odprawa graniczna. Węgier nie raczył się nami zainteresować jakoś szczególnie. Zważył paszporty w ręce i machnął ręką. Z pewnym napięciem podjechałem do stanowiska chorwackiego celnika. Przed nami gość właśnie dostał paszporty od celnika i zatrzymał się przed stanowiskiem policji. Po chwili dostał paszporty i pojechał. Celnik z uśmiechem wziął paszporty, otworzył, postukał w klawiaturę i kazał jechać. Szlaban w górę i witaj Chorwacjo. Dynamicznie jedziemy do Karlowacza. Dzięki forum mam "zafiksowane" u Hołka trzy adresy w Turanij. Zagrzeb i szybkie dotankowanie. Średnia spalania wyszła 4,3 l/100. Pewnie trzeba wziąć jakąś poprawkę na niedokładność pomiaru, ale jestem zadowolony.
Karlowacz. Zjazd z autostrady, opłata na bramce i słuchamy pilnie Hołka, który z dużą pewnością siebie prowadzi pod zadany adres. Nie dane mu jednak było nas tam doprowadzić, gdyż na naszej drodze pojawił się miły i zachęcający pensjonat. Pokój był zadbany, łazienka czysta. Cena po delikatnym targu 25 euro;.
1 września
Zostaliśmy poczęstowani lokalnym przysmakiem, czyli cebulą faszerowaną dżemem figowym. Naprawdę smaczne. Dodatkowo Gospodyni dorzuciła sam dżem i przepis.To znaczy próbowała mi wytłumaczyć, co należy zrobić. Bardzo zabawnie wyglądała "rozmowa" dwojga Słowian. Ona po swojemu i niemiecku, ja po swojemu i angielsku. Pogodził nas język rosyjski
Ruszyliśmy w dalszą drogę. O ile autostrada do Karlowacza nie odznaczała się jakimiś szczególnymi walorami widokowymi, o tyle następny dzień jazdy zdecydowanie nam to wynagrodził. Droga prowadziła konsekwentnie pod górę, okoliczne góry były coraz bardziej dzikie i malownicze. Nasz zachwyt wzbudzały tunele. Nie mogliśmy zrozumieć, jak Chorwatom udaje się budować autostrady tak szybko, w tak trudnym terenie, a naszym łajzom udaje się jedynie pyszczyć? W końcu pokazało się... morze. Aż do tej chwili czytając forum zastanawiałem się, dlaczego prawie nikt nie używa geograficznej nazwy "Adriatyk" tylko "Jadran". Teraz nie mam już wątpliwości. Jadran brzmi lepiej. W słowie "Adriatyk" jest jakieś polskie "aaaa..." mogące przejść w "eeee...". Jadran ma zgodliwy początek "ja...". To szalenie miłe i optymistyczne. Żona przez cała trasę pstrykała jedną fotkę za drugą i nieustanie żałowała, że nie może focić do tyłu. Pocieszałem ją, że w drodze powrotnej będzie miała na pewno okazję. Na wysokości Splitu tankujemy po raz kolejny. Z obliczeń wychodzi, że jazda po autostradzie kosztowała "Strzałkę" 5,1 l/100 km.
Sestanowec i zjazd z autostrady. Droga kręta. Prawie, jak w starym dowcipie o Wąchocku, w którym były tak ostre zakręty, że kierowca widział tylną rejestrację wozu. Zjazd był bardzo malowniczy. Odbijamy na Marusici. Zatrzymujemy się pod sklepem i tu wychodzi mój pierwszy błąd. Nie odpisałem sobie telefonów ani do willi PIM, ani willi ANA. Byłem przekonany, że tu, jak u nas na wsiach, wszyscy wszystkich znają. Niestety nie. Na szczęście wystarczyło zadzwonić i koledzy poratowali. Ale to było jakiś czas później. W oczekiwaniu na SMS-a postanowiliśmy pojechać do Ruskamen i zobaczyć willę MIRA. Do tej willi na szczęście drogę znałem. Rozczarowaliśmy się trochę. Willa była praktycznie na wysokości głównej drogi, więc hałas musiał być uciążliwy. Jedziemy do Baska Voda. Tym razem kawałek pokręconego podjazdu, mijamy Brelę i skręcamy do miasta. poczułem się, jak u nas nad morzem w znanym kurorcie. Mnóstwo ludzi, ruch, spaliny. W sezonie musi tam byś Sajgon. Naturalnie co i rusz pojawiał się człowiek z tabliczką "apartmany" czy "sobe". Nawet jednego, takiego kędzierzawego zapytaliśmy o cenę. Podał 25 euro; za apartament z klimą. Do plaży ponoć było 100 metrów. Zatłoczona plaża nie przypadła nam do gustu. Marina była ładna, jachty piękne, ale to świadczyło dodatkowo o zabrudzonej wodzie. Choćby minimalnie. Dostaję SMS-a od Krzyśka z numerem telefonu do PIM i ANA. Postanawiam na początek zadzwonić w to drugie miejsce. Odbiera gość przedstawiający się jako Darko. Ponieważ mówił po angielsku tak, jak i ja, czyli wolno i wyraźnie oraz unikając wyszukanych zwrotów, to dogadaliśmy się szybko i precyzyjnie. Wracamy do Marusici, mamy skręcić w pierwszy zjazd, zjechać 200 metrów, a tam ma już na nas czekać matka Darko. Zjazd przypominał mi drogę nad Rożnów w okolicach Tabaszowej. Tak samo stromy, ale znacznie krótszy. NIe było źle. Matka Darko, Ana, już czekała na nas. Jak się okazało kobieta ma 70 lat. Nigdy bym tego nie podejrzewał, widząc, jak się rusza i mówi. Wprost kipiała energią. Podjechaliśmy pod zejście do Willi ANA. Na początku Madame Ana otwarła garaż, w którym kazała mi zaparkować. Dobrze, że Ibiza to mały samochód. Musiałem trzy razy prostować, a i tak Ana powiedziała, że jak na pierwszy raz poszło doskonale. Do Willi ANA schodzi się po 136 schodach. W międzyczasie Gospodyni roztaczała przed nami miraże luksusu, jaki nas czeka. Trzeba przyznać, że doskonale mówi po angielsku i ma dobre pojęcie o marketingu. Kilkakrotnie powtórzyła nam, że apartamenty są obszerne, są w pierwszym rzędzie od morza, jest klima, internet, do dyspozycji gości są dwa kajaki (w cenie) oraz 200 minut gratis z telefonu netowego. Normalnie kobiecie usta się nie zamykały. Nigdy nie sądziłem, że będą miał tak intensywne rozmówki po angielsku. Wreszcie dotarliśmy do zachwalanego apartamentu. Faktycznie był spory. Kuchnia miała jakieś 4x4 metry. Była zaopatrzona w mikrofalę, kuchenkę elektryczną, czajnik, solidną i dużą lodówkę oraz w wersalkę. Naturalnie w wyposażeniu nic nie brakowało. Łazienka miała przyjemną kabinę prysznicową, zamykaną, a nie jakieś zasłony. Umywalka spora i niezniszczona, bojler sporej wielkości. Muszla klozetowa "zakończona" deską imitującą szło, na której namalowano morskie żyjątka. Interesujące doznanie z rana...
Dalej była wnęka służąca za szafę i sypialnia. Troszkę większa od kuchni, z potężnym małżeńskim łożem, materac nie miał sprężyn. Wyposażenie uzupełniał TV z tunerem SAT preferującym jednakże satelitę ASTRA. Dodatkowo była szafa, nocne szafki, telefon i gniazdo netowe. Przed drzwiami (apartament na parterze) oczy cieszył zadbany ogród, w którym cudownie pachniała lawenda. Chyba w tym momencie stałem się fanem tego zapachu. Interesująco wyglądały fantazyjnie przystrzyżone rozmaryny, a także sporo innego kwiecia, którego nazw niestety spamiętać nie mogłem. Widać było, że Madame Ana dba o dom. Po tych miłych prezentacjach i wzajemnym czarowaniu się przystąpiliśmy do niegocjacji cenowych. Na "dzień dobry" dowiedziałem się, że cena standardowo wynosi 55 euro, ale można trochę opuścić. Zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć starsza pani zapytała mnie chytrze ile mogę dać. Powiedziałem skromnie, że liczyłem maksymalnie 25 euro;. Madame zaniemówiła. Po sekundzie dowiedziałem się, że w tej chwili u niej mieszkają dwie rodziny z Niemiec, jedna z Czech z 7-mio miesięcznym dzidziusiem i oni, proszę pana, płacą bez szemrania 55 euro;. Skromnie przypomniałem jej, że Niemcy są zdecydowanie bogatsi od Polaków. Zgodziła się ze mną, ale zaznaczyła, że 25 euro; to omalże obraza dla niej i marki Jej firmy. Zduszonym głosem wyjąkałem, że mogę dać 30 euro;. Wtedy dowiedziałem się, że jej syn Darko bardzo rygorystycznie podchodzi do cen i ona nie może sama decydować. Wyjąłem asa z rękawa. Oznajmiłem jej, że wysłałem kilka mejli do Darko i on obiecał, że może trochę cenę opuścić. To trochę uspokoiło starszą panią, ale powiedziała, że musi zadzwonić do syna. Postawiłem wszystko na jedną kartę. Powiedziałem jej, że mogę dać 35 euro; i zostaję na 10 dni. Nie ma co ukrywać... podobało nam się tutaj. Widok na Jadran z ogrodu, miły cień rzucany przez drzewa... to naprawdę robiło miłe wrażenie. Dodatkowo Madame Ana chytrze powiedziała mi, żebym się rozglądnął po sąsiadach, a sam zobaczę jakie tu luksusy. Faktycznie miała rację. Muszę się przy okazji rozglądnąć po okolicy i zobaczyć w jakim stanie są tutejsze wille. Jedno jest pewne. Niewielu zapewne ma tyle zieloności co Madame Ana. Ta akurat połączyła się z Darko. Nastąpiła lawinowa wymiana argumentów. Widziałem, że starsza pani się waha. Było jasne, że mają coraz mniejsze szanse na to, że ktoś przyjedzie i zapłaci sporą cenę. Gospodyni zapytała mnie, czy moja oferta jest ostateczna. Zdecydowanie potwierdziłem. Nie miałem już żadnego asa, ale nadal słońce stało wysoko i mogłem się rozglądnąć za czymś innym. Czas grał na moją korzyść. Tym razem lawina argumentów była krótka. Darko się zgodził. Madame Ana rozpromieniona wzięła nasze paszporty i kazała sobie zapłacić z góry. Trochę mnie to zdziwiło, ale w końcu co za różnica? Dodatkowo musiałem przysiąc, że współsąsiadom nie przyznam się ile zapłaciłem. Nie ma sprawy! Po chwili zaproponowała piwo, dżus, albo wino. Propozycja była czysto retoryczna, bo po chwili stała przez nami ZMARZNIĘTA butelka soku jabłkowego i Karlowacko. To już drugie piwo tej marki. Pierwszym poczęstowała nas właścicielka pensjonatu w Karlowaczu, ale wtedy to była mała buteleczka z odkręcanym kapslem. Ta było duża. Przyznam, że nie jestem entuzjastą tego trunku, który wyda się dla mnie za gorzki. Jedyne piwo, jakie mi smakuje to Paulaner. Wydaje mi się bardziej kwaskowy. Karlowacko jednak mi posmakowało. Madame Ana twierdzi, że to dlatego iż woda, na której robią ten trunek, jest wyjątkowej jakości i spływa z bardzo wysokich gór. Może. Tak, czy tak piwo jest smaczne. Podczas poczęstunku usta naszej gospodyni się nie zamykały. Dowiedzieliśmy się, że przyjechało tu mnóstwo ludzi z oblężonego Osijeku i trochę z Vukovaru. Dowiedzieliśmy się również, że Darko jest producentem soku jabłkowego, ale kolega Darko to potentat i sprzedaje taki sok do supermarketów. Ja miałem to szczęście, że pomiędzy łykami soku, a potem piwa wychodziłem po tych 136 schodach po nasze bagaże. Bagaży było sporo, więc obracałem trzy razy. Basia była bardziej poszkodowana. Gdy już wszystko zniosłem Gospodyni poprosiła żebyśmy z nią poszli nad morze. STO CZTERDZIEŚCI SCHODKÓW !!! "Nice fitness" - rzuciła lekko Madame Ana. Faktycznie. Plaży nie ma. Tuż nad taflą wody są cztery tarasy, przy czyn jeden sprytnie zagospodarowany. Miał wkomponowane w skałę dwa pokaźne schowki, z których jeden był wyposażony w umywalkę i lodówkę. Dodatkowo były łóżka plażowe i rozkładany dach. pozostałe tarasy były tylko przyjemne. Oczywiście nie mogło braknąć szlaucha ze słodką wodą i drugiego przy domu. Zostaliśmy poinstruowani, że pierwsi plażowicze otwierają cały interes, odpinają kłódki od kajaków i łóżek, przykręcają szlauch. Ostatni robią to samo tylko w odwrotnej kolejności. Podejście pod willę obfitowało już tylko w omawianie atrakcji ogrodowych. Wreszcie starsza pani dała nam spokój i mogliśmy zając się urządzaniem w apartamencie. Po skończeniu niezbędnych, aczkolwiek nudnawych czynności, wreszcie poszliśmy się wykąpać. Woda była kryształowa i pieszcząca. Wystarczyło się położyć z pełnym zaufaniem i dać się ponieść fali. Po całym dniu smażenia się na słońcu taki relaks wydawał się nektarem i ambrozją w jednym, przy czym bogowie nie mogli mieć lepiej. Wypluskawszy się do woli, wróciliśmy do apartamentu i zasnęliśmy kamiennym snem ludzi mających czyste sumienia. Cykady tej nocy milczały.