Witam!
W tym roku byłam po drugiej stronie Adriatyku - we Włoszech. Teraz, gdy zimno i biało pozwolę sobie przywołać trochę tamtejszych klimatów...
WULKANICZNA TARANTELLA
Brzmi mi w słuchawkach tarantella, tak jak tam i wtedy. Ten sycylijski taniec, gnający skocznym rytmem przenosi mnie do rozsłonecznionych ulic Sycylii, bujnej, południowej przyrody, pyłu wulkanów. To nieomal już tarantyzm; magnetyczny przymus pędu z miejsca na miejsce. Jak po ukąszeniu przez tarantullę ; kiedy nie wiadomo, czy ten pęd to ucieczka czy gnanie w sobie tylko wiadomym kierunku...
Nasza trasa - tam i z powrotem
Z ziemi polskiej do włoskiej
11-12.07 (piątek-sobota)
Kolejna wyprawa naszego towarzystwa, nosiła tytuł: Szlakami wulkanów i antyku. W planach był przejazd przez cały włoski but od wschodu do zachodu, z północy na południe. Przez Apeniny, na Sycylię i z powrotem z postojem w Rzymie, do Dolomitów. Wyjechaliśmy wieczorem, by po dobie podróży wylądować nad Adriatykiem, na campingu w Roseto, w pobliżu Pescary. Camping skromny, ale za to dochodzący nad samo morze. Wieczorna kąpiel w ciepłym Adriatyku błyskawicznie zmywa trudy podróży. Namioty rozstawiliśmy szybko i zakończyliśmy dzień nocnym plażowaniem przy bukłaku wina. Nazajutrz już czekały nas góry - Apeniny....
Apeniny:
Morze wygrywa z górami
13.07 (niedziela)
Dzisiaj mieliśmy iść w Apeniny zdobywać szczyty. Niektórzy jednak uznali, że po trudach podróży należy się łagodnie zaaklimatyzować korzystając z uroków plaży i okolicy. Całkiem spora grupka została więc na campingu. Po leniwym poranku udaliśmy się na zwiedzanie Roseto. Okazało się, że do miasteczka dojeżdża co godzinę darmowy busik. Pojechaliśmy więc. Sennie. Może to klimat, a może tylko niedziela? Życie toczyło się nieśpiesznie. Lody, kawa, snucie się po paru uliczkach w centrum miasta palmową aleją. Z jednej strony plaża, a z drugiej wzgórza z jakimś zabytkowym miasteczkiem, które magnetyzowało niewątpliwym romantyzmem. Ale na zwiedzanie przyjdzie czas później. Teraz powrót na camping tym razem plażą. Całe to wybrzeże jest piaszczyste, szerokie, zastawione komercyjnymi parasolami. Co krok nudzący się salvataggio. Kolorowe stragany (albo tylko folia na piasku) z kolorowymi ciuchami sprzedawanymi przez Kolorowych. Ciepła woda, muszelki, piski kąpiących się dokładnie tak jak powinno być nad morzem.
Nadciągają ciemne chmury. Wracamy na camping na misterium gotowania obiadu. Deszcz przegania nas pod dach umywalni, gdzie urządzamy regularne obozowisko jest kąt kuchenny, rozrywkowo-komputerowy, sączy się muzyka, toczą się rozmowy.. Aż Włosi przystają zadziwieni, pokazują nas sobie nawzajem, śmieją się. A cykady drą się jak oszalałe. Takie włoskie popołudnie mamy to, czego chcieliśmy wejście w ten klimat.
Nasi górscy wracają wieczorem z bagażem dramatycznych historii o podartych portkach i zgubionych szlakach. Zdobyli Piccolo. Ponoć zejście było trudne (te portki!) i nawet ferratka się przydarzyła. Każdemu według potrzeb.
Kwietna droga do Castelluccio
14.07 (poniedziałek)
Włoskie miasteczka mają nieodparty urok. Przynajmniej takie miałam wyobrażenie, które należało zweryfikować. Góry jednak też kusiły. Takich dylematów na tej wyprawie będzie więcej. Tym razem przeważyły namowy Gi w końcu te Apeniny mi nie uciekną, a Castellucio jest całkiem wyjątkowym miejscem i warto mieć więcej czasu na posmakowanie jego klimatu. A na przechadzkę też będzie okazja, bo się przejdziemy przez Piano Grande. Postanowiłyśmy więc, że wysiadamy z górską grupą oni wędrują w pionie, a my w poziomie. Dzięki tej decyzji przeżyłam jeden z najbardziej barwnych i pachnących dni tej wyprawy. Rozległy płaskowyż otoczony łagodnymi wzniesieniami tonął w kwiatach maki, chabry, miodunki, storczyki, i mnóstwo innych niezidentyfikowanych. Kobierzec kwietnych barw i słodkich zapachów. Cisza, przez którą słychać bzyczenie owadów, odległe pobekiwania owczego stada, czasem tylko przerywana wizgiem motoru. A w oddali, na wzgórzu najwyżej położone miasteczko we Włoszech Castelluccio. Wyglądało z oddali baśniowo. Górujące nad szachownicą kolorowych pól, odcinające się ochrą kamienia. Wędrowałyśmy 12 km. La strada dawała jakieś wyciszenie, ukojenie, pogodę ducha...
Ostatnie wzniesienie i jesteśmy w miasteczku. Piękny sen pryska. Wykopy, remonty, rusztowania, zewsząd sterczące rury kanalizacyjne. Pewnie dostali dużo unijnych pieniędzy na restaurację. Będzie tu pewnie kiedyś pięknie, ale na razie nie jest. Zaskakująco małe jest to Castellucio. Można obejść w 10 minut. Kościół, dwa stragany z regionalnymi wyrobami spożywczymi, trzy knajpy. Udajemy się do jednej z nich, gdzie siedzi najwięcej tubylców. Nos nas nie zwiódł, a honor miasteczka został uratowany jedzenie przepyszne, niedrogie i regionalne. Ga zmówiła potrójną zupę prababci trzy różne gęste zupy (a właściwie dania) w małych osobnych miseczkach. Każda inna, i każda smaczna. Moje tortellinii ze szpinakiem też świetne. Zajadamy się obiadkiem nawet nieszczególnie przeszkadza lodowaty wiatr. Rachunek nas zadziwia, z naszych wyliczeń wynikała znacznie większa suma, ale kelner upiera się, że mamy zapłacić tylko tyle grosze. Tymczasem nadciąga grupa górska na szybkie piwo i powoli znikamy z sennego Castelluccio...