Trochę czasu jakoś się znalazło przed łikendem... A więc posłuchajcie...
Nasza tegoroczna wyprawa zaczęła się 28.05 (w środę) - na Okęcie wyjechaliśmy o 10.30 - planowo wylot miał mieć miejsce o 15.40. Na lotnisko dotarliśmy ok. 14.00, nowy terminal odlotów Chopin prezentuje się całkiem nieźle - przestronny, czysty, punkty informacyjne znajdują się zaraz przy wejściu i nawet ktoś w nich siedział.
Przy naszym stanowisku stał już niestety dość długi ogonek, teoretycznie rodziny z dziećmi mogą podchodzić do odprawy bagażowej bez kolejki, ale nie spodziewając się zbyt wielkiego zrozumienia ze strony pozostałych współpasażerów ustawiliśmy się się grzecznie na końcu ogonka. Tymczasem podeszła do nas Pani z obsługi lotniska i zasugerowała - dość nawet stanowczo - żeby podejść od razu do odprawy. Wobec tego przetaszczyłem torby i plecaki w pobliże bramki - po plecach przejechało mi parę spojrzeń, ale sympatyczna Pani odeszła dopiero jak zacząłem rejestrację.
W taki oto sposób nowy terminal odlotów mocno u mnie zapunktował.
Po zdaniu bagażów to już luzik, zaliczyliśmy jeszcze celników i dalej mogliśmy się już swobodnie szwendać po wnętrzu tzw. strefy bezcłowej. O 15.00 otwarły się bramki i weszliśmy na pokład naszego
Airbusa A 320.
Stewka minę miała jakoś nie tęgą -
czy leci z nami pilot
Lot rozpoczął się planowo, miał trwać 5 godz. i 40 min. i tyle faktycznie trwał. Trochę długo. Po godzinie dostaliśmy przyzwoity
obiad - kurczaka z sałatką i jakąś bułeczką.
Podchodząc do lądowania obserwujemy Teneryfę z lotu ptaka - wyglądała pięknie i dostojnie - Pico del Teide włada nią niepodzielnie, nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Na pamiątkowe fotki z soniaka już trochę było za ciemno, tym bardziej, że szyby jakieś takie umazane...
Po wylądowaniu cofnęliśmy zegarki o godzinę do tyłu i zaczęliśmy szukać bagażu, ostatecznie odebrałem go z taśmy, z której, zgodnie z oznaczeniem na ekranie, miały być wydawane walizy z jakiegoś lotu z Moskwy. No cóż, kraje południa... ważne, że walizy doleciały...
Do hotelu dojechaliśmy ok. 22.30.
Dlaczego w ogóle wybraliśmy Jardin Caletę*** ? Trochę z konieczności ... ale nie tylko.
Z dwójką dzieciaków na Kanarach, zwłaszcza na Teneryfie, ciężko coś znaleźć w sensownych pieniądzach, większość hoteli kalkuluje bowiem drugie dziecko jak dorosłego. W "Hardinie" kalkulują po prostu inaczej... przyjaźnie rodzinom.
Był to jednak także wybór pozytywny - odpowiadała nam bowiem bardzo lokalizacja obiektu - z dala od zgiełku Playa de las Americas, w cichej rybackiej osadzie La Caleta.
Z przystanku autobusowego zaraz przy hotelu jeździła jedna "normalna" linia (416) i tzw. Aerobus - kursujący nie wiem skąd do lotniska Reina Sofia (tam gdzie wylądowaliśmy), przejazd płatny jedną taryfą równą 5 euro niezależnie od odległości. W 416 bilet na jeden przystanek, jak i na kilkanaście (do Los Christianos) kosztował 1.25 euro. Ania (trzylatek) za bilet nie płaciła, Klaudia (pięciolatek) już tak - kierowcy dosyć się o ten wiek moich dzieci wypytywali...
W każdym razie taki przystanek to też fajna sprawa...
Poza tym blisko hotelu znajdowała się chyba najfajniejsza plaża w okolicy - Playa del Duque - z drobniutkim, miękkim, wulkanicznym piaskiem (robi fantastyczne syfy na matrycy
). Z uwagi na dość rozbudowany plan zwiedzania wyspy pasowała nam także opcja wyżywienia HB, jaką oferował hotel. Jak się okazało na miejscu mieliśmy też blisko do kościoła - jest on położony w pobliżu h. Sheraton La Caleta - 10 min. spacerkiem od Hardina. Trochę mnie osłabiło, że nie było żadnego krzyża na zewnątrz , no ale to temat na odrębna dyskusję... Jak będą budowali w okolicy meczet na pewno będzie "wypasiony"... i nikomu to nie będzie przeszkadzć.
Przez pierwsze 4 dni aklimatyzowaliśmy się i poznawali najbliższą okolicę.
Playa de Las Americas to typowy turystyczny "deptak" - hotel przy hotelu, a pomiędzy nimi knajpy z dyskotekami. Plaże w okolicy to w/w Playa del Duque, oraz Playa de Fanabe - piaszczyste, otoczone falochronami. W oceanie przy tych plażach jest zero życia ....
Córeczkom ocean spodobał się, każdej jednak inaczej - Klaudii na początku z rezerwą...
A Anulka to zdecydowanie wodne stworzenie...
Na Teneryfie są bardzo dobre drogi, choć organizacja ruchu w miastach jest dosyć skomplikowana. Pomagają orientować się dobrze oznakowane liczne ronda. Parkingów jest także bardzo dużo, poza sezonem nie ma większego problemu ze znalezieniem miejsca, warto jednak wiedzieć, że nie wolno parkować wzdłuż żółtych linii... a jest ich sporo.
Wyżywienie hotelowe było bardzo przyzwoite - kuchnia ustawiona głownie pod Anglików (jajka na bekonie, frytki, itp.) i Hiszpanów (dużo mlecznych przetworów, warzyw, owoców morza).
W okresie naszego pobytu w La Caleta dużo było pochmurnych dni - podobno taka specyfika tej górzystej wysepki. Słońce zawsze jednak grzało mocno, nawet gdy było głęboko schowane za chmurami - można było się bez filtrów spokojnie opalać. Woda w oceanie była ciepła - ok. 21 st. C.
W piątek uznałem, że pora już zarezerwować samochód - w czasie wywiadu przedwyjazdowego ustaliłem sobie, że dobrą ofertę ma wypożyczalnia Orcar.
W biurze przy Playa de Fanabe miła Pani zaproponowała mi citroena saxo na 7 dni za 110 euro (3 drzwiowy, bez klimy). Przykładowo seat ibiza, czy fiat punto (generalnie ten segment - 5 drzwi z klimą) kosztowałby 160 euro. Tak jak już pisałem wcześniej wybrałem tę cytrynę... koloru białego. Ciekawie wyglądał odbiór auta - dostałem bilet na podziemny parking i kluczyki. Wejście na parking było zaraz przy biurze - zszedłem na drugi poziom i tam zastałem niemal pełne obłożenie... parę ibiz i cordob... a reszta to citroeny saxo... wszystkie auta białe... W pewnym momencie poszukiwań zwątpiłem, czy dam radę znaleźć mój pojazd...
W następnych częściach relacji spróbuje opowiedzieć trochę o każdej z wycieczek jakie odbyliśmy w czasie korzystania z samochodu. A było ich w zasadzie 6...